Stany Zjednoczone nie znalazły na Starym Kontynencie takiego sojusznika, jakiego chciały. Zaczną więc go szukać gdzie indziej. Coraz więcej mówi się o słabości samej Ameryki.
Nie chodzi jedynie o to, że kryzys gospodarczy odsłonił niedoskonałości modelu ekonomicznego Stanów Zjednoczonych, ograniczył budżet tego kraju i wymusił gigantyczne cięcia w armii.
Wydaje się raczej, że Waszyngton – przez nieumiejętne stosowanie całego instrumentarium swoich wpływów – nadwyrężył misternie budowaną siatkę sojuszy. Poprzez dostosowywanie się do zmieniającego się świata USA utraciły to, co Robert Cooper nazywa legitimate power – prawomocną i uzasadnioną siłę, która pozwalała łączyć XIX-wieczny mesjanizm z realiami XXI wieku. Jak słusznie zauważył kiedyś profesor Roman Kuźniar, siła Ameryki nie brała się z siły jej armii, tylko z siły jej idei i siły jej przykładu. Kiedy potęga Stanów Zjednoczonych zaczęła się wyrażać wyłącznie w sferze militarnej, szybko pojawiły się rezultaty odwrotne do zamierzonych.
Z drugiej strony, słabnący hegemon nieustannie poszukiwał gracza, który byłby w stanie – poprzez strategiczną kooperację – wzmocnić zarówno siebie, jak i Waszyngton. Przez długi czas Ameryka spoglądała w kierunku Europy. Stary Kontynent nie podołał jednak temu zadaniu. Z analizy ostatnich dziesięciu lat wynika, że za osłabienie stosunków transatlantyckich odpowiadają w równym stopniu obie strony. Słynne porównanie, którego autorem jest Robert Kagan, Europy do Wenus, a Stanów Zjednoczonych do Marsa, poczynione na początku tego wieku, wciąż nie traci na aktualności.
MARS CZY JOWISZ?
Jeśli przyjrzeć się oficjalnemu stanowisku administracji Baracka Obamy, to okaże się, że relacje transatlantyckie pozostają kluczowe dla Stanów Zjednoczonych. W lutym 2010 roku, w ukazującym się co cztery lata „Przeglądzie Obronnym”, znalazło się stwierdzenie, że „silne partnerstwo transatlantyckie jest centralnym punktem dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych”, a „NATO stanowi podwalinę tego partnerstwa”.
Podobne sformułowania pojawiły się w amerykańskiej „Narodowej strategii bezpieczeństwa”. Można zauważyć, że w obu dokumentach, pomimo retoryki sprzyjającej stosunkom transatlantyckim, Europie poświęcono dwukrotnie mniej miejsca niż Azji czy Bliskiemu Wschodowi. Z jednej strony, może to wynikać z przeświadczenia, że właściwie wszystkie konflikty w Europie, może poza Cyprem i częściowo Bałkanami, zostały już zażegnane. Amerykańska misja na tym obszarze zakończyła się zatem sukcesem.
Z drugiej jednak, Stary Kontynent zawiódł nadzieje Waszyngtonu, który ma pełną świadomość, że bez silnej Europy nie da się utrzymać obecnego status quo. Prawda jest bowiem taka, że jeśli USA marzyły o byciu jakimkolwiek mitologicznym bóstwem, to na pewno nie był to Mars, lecz Jowisz – ojciec wszystkich bogów. Długofalowo należy liczyć się więc z militarnym wycofaniem Stanów Zjednoczonych z naszego kontynentu w poszukiwaniu innych, bardziej elastycznych sojuszników. Cztery argumenty przemawiają na niekorzyść Europy.
Po pierwsze, największe wyzwanie dla Waszyngtonu, które w przyszłości może się zamienić w realne zagrożenie, płynie nie ze strony Rosji, lecz Chin. I to ewentualnie na obszarze Oceanu Spokojnego dojdzie do potencjalnej geopolitycznej konfrontacji.
Po drugie, Stany Zjednoczone na poziomie politycznym właściwie ułożyły sobie poprawne stosunki z Rosją. Choć „reset” bywa wyśmiewany przez kręgi republikanów w Waszyngtonie, nie da się ukryć, że już dawno relacje na linii USA–Rosja nie były tak dobre. Taka sytuacja z kolei dzieli sojuszników w NATO, gdyż faktem jest, że istnieją dwa różne poziomy bezpieczeństwa w sojuszu. I tak dochodzimy do sytuacji „zamkniętego koła”, gdy część państw czuje się z różnych przyczyn zagrożona, sojusznicy zaś – ze Stanami Zjednoczonymi na czele – nie potrafią tej swoistego rodzaju „próżni bezpieczeństwa” zapełnić jakościowym politycznym i wojskowym wsparciem.
Po trzecie, choć polityka otwartych drzwi nadal pozostaje oficjalną doktryną Stanów Zjednoczonych w NATO, nie widać na razie chęci kontynuowania procesu rozszerzenia sojuszu. Nie chodzi tu jedynie o Gruzję i Ukrainę, lecz także o państwa bałkańskie, jak Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra czy Serbia. Szczególnie ten ostatni przypadek może okazać się znamiennym przykładem obrazującym politykę Waszyngtonu wobec Starego Kontynentu.
Po czwarte, Stany Zjednoczone, choć na razie nie zamykają baz w Europie, z uwagi na drastyczne ograniczenia budżetowe będą zmuszone taką decyzję podjąć. Zapowiedziana likwidacja United States Joint Forces Command (USJFCOM) jest pierwszym sygnałem, że cięcia dotkną także amerykańskich dowództw i baz zagranicznych.
Czytaj więcej w 36. numerze „Polski Zbrojnej” (PZ 36/2010)