Czy człowiek może

0
1565
views

Katastrofy są dziś w modzie i geologia pokazująca, jak często nawiedzały one Ziemię w przeszłości, walnie się do tego przyczyniła. Wiele współczesnych koncepcji geologicznych przewyższyło pod tym względem nawet dziewiętnastowiecznych katastrofistów spod znaku Georgesa Cuviera, Williama Bucklanda czy Jeana Louisa Agassiza.

Opisane przez tych uczonych gigantyczne zalewy, potopy i zlodowacenia nie robią już na nas wrażenia. Tylko żyjący na przełomie XVII i XVIII wieku przyrodnik William Whiston, ze swymi kometami przesuwającymi oś obrotu Ziemi, zmieniającymi klimaty i niszczącymi całe ziemskie życie w ogniu powszechnym, nie ustępuje rozmachem swych wizji uczonym końca XX wieku.

W modzie też jest dzisiaj „wielka ekologia” – i przekonanie, że człowiek niebezpiecznie zabawia się z całą biosferą. Z tych dwóch mód czy tendencji narodził się, bo musiał się narodzić, strach, że nasza działalność może wkrótce doprowadzić do rozregulowania mechanizmu biosfery, do wielkiego wymierania organizmów i ostatecznie do zagłady nas samych. Zewsząd słyszymy ostrzeżenia przed skutkami naszych działań, a przekonanie, że człowiek jest najmądrzejszym organizmem dla życia na ziemi od początku jego istnienia, przyjęło się już dość powszechnie. Czy tak jest w istocie?

Katastrofy dawne i nowe

Lęki kończącego się millenium nie wzięły się znikąd – to pewne. Nie trzeba nikogo przekonywać, że istotnie „źle się bawimy” i że już zbieramy ponure żniwo tej zabawy („antropogenne” wymieranie gatunków na wielką skalę jest faktem oczywistym). Tu jednak chciałbym pokazać, że być może przesadzamy trochę z przekonaniem o własnej wszechmocy i że, co więcej, katastrofy w dziejach Ziemi mogą być postrzegane z odpowiedniej perspektywy jako tyleż niszczące, co twórcze. Że nawet, poniekąd, są one motorem postępu i że my sami zapewne zawdzięczamy im swoje istnienie. Nie ma więc w końcu tego złego, co by na dobre nie wyszło, tyle że trudno przypuszczać, by wyszło to na dobre akurat nam.

Źródła współczesnego neokatastrofizmu, podobnie jak jego odpowiedników w wieku XIX, są z pewnością rozliczne. Same nauki przyrodnicze nie wszystko mogą tu wyjaśnić. Być może w przełomowych czasach łatwiej przychodzi nam słuchać o przełomach w dziejach życia, niezależnie od tego, jak bardzo prawdopodobne lub nieprawdopodobne są tego rodzaju spekulacje.

A jednak fakty geologiczne, zarówno dziś, jak i przed 150 laty, z pewnością również odegrały swoją rolę. Dziewiętnastowieczny dyluwializm (od diluvium – potop) opierał się na ważnej i istotnie trudnej do wytłumaczenia obserwacji: na ogromnych obszarach Europy można było spotkać luźne, chaotyczne, bezładnie rozrzucone osady, zawierające niezliczone głazy egzotycznego pochodzenia. Osady te, nazwane dryftem, stanowiły zagadkę: Skąd wzięły się na Ziemi, i to w tak niedalekiej przeszłości (ów dryft stanowił wszędzie najmłodsze skały)? Ostatecznie uznano, że tylko potop powszechny mógł rozrzucić tak wiele głazów na tak duże odległości, jest to więc materialny dowód tego biblijnego wydarzenia. (Dopiero teoria lodowcowa Louisa Agassiza, też skądinąd katastroficzna, miała tę obserwację ukazać w nowym świetle). Dziś jest, poniekąd, podobnie. Niezależnie bowiem od filozoficznych uwarunkowań współczesnego neokatastrofizmu jego podłoże naukowe, odpowiednik dziewiętnastowiecznego „dryftu”, też da się streścić jednym słowem – iryd. To od niego wszystko się zaczęło.

Co ma iryd do bolidu?

Wszyscy już chyba słyszeli o zderzeniu Ziemi z planetoidą (czyli z angielska – o impakcie), o irydzie i o wymieraniu dinozaurów. Połączenie tych trzech elementów staje się z wolna zbitką pojęciową. Chciałbym więc tylko wyjaśnić kwestię irydu, jako najmniej w tym wszystkim zrozumiałą. Otóż Ziemia ma budowę koncentryczną, a jej cechy są wynikiem grawitacyjnego rozdzielenia mas – w wyniku siły ciążenia w roztopionej kiedyś Ziemi doszło do koncentracji najcięższych pierwiastków w środku (jądrze), najlżejszych zaś – na zewnątrz (w atmosferze), z wszelkimi pośrednimi gradacjami pomiędzy tymi strefami (w płaszczu, astenosferze, skorupie ziemskiej). Potem Ziemia zakrzepła i ten układ, zakonserwowany, przetrwał do dziś (z tym zastrzeżeniem, że prądy cieplne w płaszczu i jądrze doprowadziły do częściowego wymieszania mas). Powstała też, nieobecna z początku, hydrosfera. Ogólnie jednak zasada „im niżej, tym ciężej” obowiązuje do dziś i dlatego najcięższe pierwiastki – z rodziny platynowców – zwykle na powierzchni Ziemi nie występują, choć są obecne w meteorytach, a także w płaszczu i jądrze Ziemi.

Iryd jest tu dobrym wskaźnikiem: względnie obfity w jądrze i płaszczu, w litosferze jest praktycznie nieobecny; jeśli pojawia się na powierzchni Ziemi, to dlatego, że dostarczony tam został „od dołu”, przez wulkany, lub „od góry”, przez meteoryty. Jego obecność na Ziemi świadczy więc o stałym opadaniu pyłu kosmicznego i o nieustającej działalności wulkanów. Kiedy zatem jego zawartość nagle rośnie w cienkiej warstwie odpowiadającej krótkiemu okresowi dziejów Ziemi i kiedy ta warstwa jest obecna na całej Ziemi w utworach tego samego wieku, możliwe są właściwie tylko dwie sensowne interpretacje. Albo mamy do czynienia z osadem powstałym w wyniku uderzenia w Ziemię gigantycznego meteorytu (planetoidy), albo Ziemia przeszła w tym czasie przez okres bardzo intensywnego wulkanizmu, który wyniósł na powierzchnię ogromne ilości materii z głębszych warstw płaszcza.

Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w przypadku osadów z przełomu kredy i trzeciorzędu, sprzed 66 milionów lat. Jest to zwykle cienka, kilkucentymetrowa warstewka iłu o wyraźnie zwiększonej zawartości platynowców; w ciągu ostatniej dekady odkrywano ją niemal na całym świecie, w tym także w licznych wierceniach podmorskich. Czy jest to osad związany ze spadkiem meteorytu, czy osad powulkaniczny, wciąż pozostaje sprawą sporną i żywo dyskutowaną. Paradoksalnie, z biegiem czasu przybywa argumentów na rzecz obu tych hipotez. Są więc i tacy, którzy sądzą, że wulkanizm mógł być związany z impaktem (spadkiem), na przykład jako odpowiedź litosfery na wstrząsy wywołane uderzeniem w Ziemię meteorytu.

W każdym razie w obu przypadkach chodzi o katastrofę – kosmiczną, ziemską lub obie jednocześnie. Kiedy na dodatek okazuje się, że doszło do niej w tym samym okresie dziejów Ziemi, w którym umiejscowiono wydarzenie znane od dawna jako wielkie wymieranie, wówczas rodzi się myśl, że to ona właśnie wywołała śmierć wielu gatunków. Zaczynają wtedy powstawać hipotetyczne modele etapów tego wydarzenia, rodzą się też analogie do czasów współczesnych, na przykład do scenariuszy globalnej wojny nuklearnej (zaskakująca analogia między tzw. zimą jądrową a nocą impaktową bierze się stąd, że model pierwszej zbudowano właśnie według modelu zaproponowanego dla wymierania kredowego). Wymieranie dinozaurów staje się sprawą aktualną – bo zaczynamy w tym wydarzeniu widzieć złowrogie analogie.

Wszyscy jesteśmy katastrofistami

Teoria spadku planetoidy padła (sic!) na podatny grunt – w geologii i poza nią. Jej przesłanie współgrało z katastrofizmem we wszystkich właściwie naukach przyrodniczych i nie tylko. Ewolucyjny punktualizm, odwołujący się do prawie skokowego powstawania nowych gatunków oraz do wielkich i szybkich przekształceń biosfery, lub tzw. stratygrafia zdarzeniowa, sugerująca, że czas geologiczny i jego odbicie w zapisie kopalnym są przejawem nieciągłości dziejów oraz nieciągłości samego zapisu, to tylko przykłady tej tendencji. Tej samej, która odezwała się w naszych lękach o stan globalnego środowiska naturalnego, o wytrzymałość atmosfery i klimatu na antropogenne zakłócenia, o odporność całej biosfery.

Nie są to zagrożenia wydumane. Tyle że do ich dostrzeżenia potrzebne było właśnie to nowe spojrzenie na świat – świat o kruchej stabilności, nietrwałej równowadze, świat zdarzeń i konwulsji raczej, niż powolnych przekształceń i spokojnych dziejów. Trzeba było odrzucić głęboko zakorzenione przekonanie, że „teraźniejszość jest kluczem do przeszłości”, że w przeszłości – by powtórzyć za Charlesem Lyellem – mogło zdarzać się tylko to i tylko w takim natężeniu, jak obecnie, że więc katastrofy o nie znanym nam zasięgu są wykluczone, bo „nieaktualistyczne”. Kiedy w roku 1923 amerykański geolog J. H. Bretz zinterpretował osobliwe formy geologiczne z północno-zachodnich Stanów Zjednoczonych jako osad katastrofalnej powodzi sprzed 20 tysięcy lat, wynikłej z przerwania naturalnej zapory na ogromnym jeziorze zablokowanym przez czapę lodową, nikt mu nie uwierzył, bo za bardzo pachniało to zdyskredytowanym dyluwializmem. Bretz utrzymywał, że potężna fala powodziowa wymyła cały materiał osadowy na obszarze ponad 40 tysięcy km2, odsłaniając surową, chaotyczną topografię znaną dziś pod nazwą Channelled Scobland. Rwące rzeki przez kilka dni miały płynąć z szybkością 70 km/h, prowadząc wody o masie dziesięciokrotnie przekraczającej zasoby wszystkich rzek świata. W 50 lat później, w zmieniającym się już klimacie intelektualnym, sędziwy Bretz doczekał się satysfakcji. Na sympozjum poświęconym interpretacji „jego” osadów przyjęto powszechnie tę wersję wydarzeń, a na zakończenie wysłano mu telegram ze słowami: „Dziś wszyscy już jesteśmy katastrofistami”.

Nie ma powodu, by aktualizm przeciwstawiać katastrofizmowi – to raczej dwie strony jednego medalu. Bo geologia, w odróżnieniu od fizyki czy chemii, dysponuje czynnikiem, którego nie sposób odtworzyć w żadnym laboratorium – niewyobrażalnie długim czasem. W roku 1967 inny amerykański geolog, P. E. Gretener, zwrócił uwagę na pozornie nieistotne rozróżnienie między zjawiskami niemożliwymi a nieprawdopodobnymi. Te pierwsze, z założenia, nie mogą się zdarzyć, te drugie w czasie liczonym miliardami lat zdarzą się na pewno. Jeśli bowiem istnieje najmniejsze choćby prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zjawiska (takiego jak spadek planetoidy lub wybuch supernowej w sąsiedztwie Ziemi), to prawie 5 miliardów lat historii Ziemi zwykle wystarcza, by powtórzyło się ono jeszcze nie raz.

Każde „nietypowe” zdarzenie w dziejach Ziemi, krótkie lub długotrwałe, wpływa na życie zamieszkujących naszą planetę organizmów. Każda odpowiednio duża zmiana środowiska pociąga za sobą wymieranie gatunków – to nieuniknione. Historia życia to nie tylko dzieje ekspansji na „puste” jeszcze obszary, to także historia opuszczania nisz, które były przedtem zajęte. Współczesne obliczenia skali wymierania mówią, że przełomu kredy i trzeciorzędu nie przeżyło 75% gatunków. Podobne wyliczenia dla przełomu permu i triasu sugerują śmiertelność sięgającą nawet 95% wszystkich gatunków! Przynajmniej raz w swej historii, przed 245 milionami lat, biosfera otarła się więc o widmo całkowitej zagłady.

Nie oznacza to jednak, że trochę większy kataklizm zniszczyłby całe życie na Ziemi. Owe 5% ocalałych stanowiły zapewne gatunki najbardziej odporne, takie, które dawały sobie szczególnie dobrze radę w okresach kryzysów. Natura bowiem nieraz doświadczała swe dzieci. Dziś mówi się o pięciu „wielkich wymieraniach” podczas fanerozoiku (tzn. w ciągu ostatnich 600 milionów lat) i o kilkunastu mniejszych. Sugeruje się także, że kolejne katastrofy dzielą okresy trwające 32 lub 26 milionów lat. Jeśli nawet ta cykliczność nie była tak regularna i niektóre wymierania się „spóźniały” lub przychodziły „za wcześnie”, to i tak wszystkie musiały być swego rodzaju filtrem, przepuszczającym jedynie gatunki najodporniejsze. Wielkie regresje morskie, wzmożony wulkanizm, spadki meteorytów, nagłe zmiany klimatu, bliskie wybuchy supernowych, zmiany położenia biegunów… – wszystko to doświadczyło już ziemską biosferę, uodparniając ją na całe spektrum możliwych zagrożeń. Myśl, że dziś moglibyśmy bez trudu unicestwić wszystkie gatunki wydaje się więc zbyt zuchwała.

Życie i jego „nienaturalne” środowisko

Niezależnie od zagrożeń zewnętrznych kryzysy zostały niejako wbudowane w sam mechanizm funkcjonowania biosfery. Zasadą życia jest ekspansja – wynika to z charakteru darwinowskiej ewolucji. Drugie z założeń ewolucji mówi, że dobór naturalny jest ślepy i nie może przewidywać efektów swego działania. W rezultacie ekspansja życia musi prowadzić do wyczerpywania się nieodnawialnych zasobów i przekształceń „środowiska naturalnego” – z tragicznymi tego skutkami dla wszystkich gatunków nazbyt zaadaptowanych do zastanych warunków. Takie autodestrukcje biosfery – często na wielką skalę, ale nigdy totalne – były zapewne normalnym, choć rzadkim, zjawiskiem w dziejach życia.

Już rozkwit najprostszych form życia w „pierwotnym bulionie” (zawiesinie spontanicznie powstałych w oceanie związków organicznych) szybko wyczerpał ogromne, ale przecież ograniczone i nieodnawialne zasoby pokarmowe. Nad biosferą zawisło widmo głodu. Wtedy zapewne, jako odpowiedź na to pierwsze wyzwanie „ekologiczne”, pojawiły się pierwsze autotrofy, czerpiące energię już nie ze związków organicznych, lecz wolnych jonów żelaza, siarki i wodoru. Nastała era chemoautotrofów. Ale i ten okres nie mógł trwać wiecznie. Ekspansja bakterii „chemicznych”, przy niezmiennej podaży ich metabolicznego „paliwa”, doprowadziła do załamania świata opartego na chemoautotrofii. Nastąpił nowy kryzys, a ci, którzy przeżyli, znaleźli schronienie w środowiskach zapewniających stałą i regularną podaż odpowiedniego „paliwa”: w gorących źródłach, bagniskach i oazach ryftowych oceanów.

Pojawił się wówczas nowy wynalazek przyrody – bakterie zielone, dokonujące syntezy związków organicznych (cukrów) przy wykorzystaniu światła słonecznego, choć wciąż w atmosferze beztlenowej. W ten sposób źródło energii po raz pierwszy było praktycznie nie ograniczone, jednak coraz bardziej brakowało jonów wodoru potrzebnych jako dawców protonów. Dlatego bakterie te również dotknął kryzys (choć i one przetrwały do dziś w specyficznych i izolowanych środowiskach), a życie dokonało nowego odkrycia, zapewne największego i najbardziej brzemiennego w skutki. Pojawiły się sinice (cyjanobakterie), które nie tylko źródło energii, ale i protonów znalazły w nieograniczonych zasobach: cząsteczkach wody rozkładanych przy współudziale światła. Z kryzysów i zakrętów ewolucji wyłoniły się więc istoty w dużej mierze odporne na dalsze niespodzianki – ich „paliwem” stało się zewnętrzne wobec Ziemi Słońce, ich surowcem – praktycznie nieograniczona woda.

Ale w powietrzu czaił się już kolejny kryzys biogenny, tym razem wywołany nie brakiem, lecz nadmiarem.

Fotoliza wody oznacza bowiem odłączanie wolnego tlenu, a ten – jako trujący dla wszystkich form beztlenowych – usuwany był wprost do atmosfery (jak widać wyrzucanie odpadów do środowiska nie jest oryginalnym pomysłem człowieka). Z początku jego obecność nie była zbyt dokuczliwa, gdyż na świecie pełno było nieutlenionych związków (zwłaszcza jonów żelaza), z którymi tlen wchodził w reakcje – nie bez udziału bakterii – i odkładał się na dnie oceanów (kopalną pamiątką tych czasów są tzw. wstęgowe formacje żelaziste, zwane BIF – Banded Iron Formation, największe złoża żelaza na świecie). Ale mniej więcej miliard lat temu całe żelazo zostało utlenione i wówczas wolny tlen zaczął szybko gromadzić się w atmosferze. W krótkim czasie doprowadziło to do wielkiej przebudowy atmosfery, masowego wymierania organizmów beztlenowych, narodzin tlenowego metabolizmu, a wreszcie powstania warstwy ozonowej, dzięki której stała się możliwa kolonizacja lądów wystawionych dotąd na zabójcze promienie nadfioletowe.

Gromadzeniu się tlenu towarzyszyło ubywanie dwutlenku węgla, do dziś jedynego i niezastąpionego źródła węgla służącego do produkcji związków organicznych. Wczesna atmosfera była bogata w dwutlenek węgla – stanowił on być może ponad 90% pierwotnego powietrza (do dziś taką „monokulturą” tego gazu są atmosfery pozbawionych życia planet ziemskich – Wenus i Marsa). Część wychwytywanego z atmosfery węgla więziona była w ciałach żywych organizmów, a po ich śmierci zagrzebywana w osadach na dnie oceanów, zrazu jako tzw. rozproszony węgiel organiczny, potem – w pancerzykach wapiennych organizmów planktonicznych i bentonicznych żyjących w górnej warstwie oceanu i na płytkim dnie. Ta grupa organizmów przez miliony lat przechwytywała węgiel z powietrza i odkładała go na dnie w potężniejących osadach węglanowych, z których z czasem utworzyły się warstwy skalne budujące dziś wierzchnią część ziemskiej litosfery. Ekspansja życia opartego na ogromnych, ale kurczących się zasobach węgla w atmosferze doprowadzić musiała do kolejnego załamania – węglowego tym razem. Jego zawartość ustaliła się wreszcie na niewiarygodnie niskim poziomie (dziś – 0,03% wszystkich gazów), a obieg węgla uległ zamknięciu. Odtąd tyle samo dwutlenku węgla wchodziło w skład żywych organizmów, co powracało do atmosfery za sprawą bakterii redukujących, grzybów i wulkanów, przywracających powietrzu tę część związków węglanowych, która zagrzebana została w głębszych warstwach litosfery. Efektem tych wszystkich kryzysów, wynalazków i przekształceń była gruntowna przebudowa atmosfery (wzbogacenie w tlen i azot, zubożenie w dwutlenek węgla), ustabilizowanie na odpowiednio niskim poziomie biomasy i wprzęgnięcie do globalnej ekologii wszystkich jej ogniw, niezależnie od czasu powstania i stopnia „zaawansowania”.

Im gorzej, tym lepiej

I tak właśnie toczyła się ewolucja. Nowe światy powstawały na gruzach starych, jako odpowiedzi na nowe wyzwania i dzięki nowym wynalazkom, które z tych wyzwań wynikały. Zewnętrzne wobec życia lub przez samo życie generowane zagrożenia stanowiły bodziec do nowatorstwa, pomysłowości i postępu przyrody – lecz zawsze, mimo strat i kryzysów, „stary świat” pozostawał, znajdując schronienie jako żyjąca skamieniałość dawnych epok, w tych środowiskach i siedliskach, do których te nowe bodźce nie docierały (również w ciałach innych organizmów, przebywająca bowiem w naszym wnętrzu i pomagająca nam w trawieniu „flora bakteryjna” też jest wspomnieniem dawnych, beztlenowych czasów). W ten sposób świat się wzbogacał, bo kumulowały się wciąż nowe wynalazki, nie wypierając nigdy do końca starych i zapewniając tym samym rosnącą odporność całej biosferze. Najbardziej nawet nieprzewidziane kryzysy dotykały te gatunki, które z takimi osobliwymi warunkami miały już kiedyś do czynienia: znały już pozbawione tlenu powietrze, zakwaszone gleby, przesycone siarką wody; które wiedziały, jak radzić sobie w rozpalonym, nienaturalnie upalnym świecie, także w świecie mrozu, suszy i mroku. Postęp w dziejach życia dokonywał się więc przez katastrofy, wyzwania, zagrożenia, które wystawiały pomysłowość natury na próbę.

Współczesny świat jest produktem miliardów lat takich właśnie ewolucyjnych wyzwań i odpowiedzi, gdzie każdy nowy wynalazek powodował ekspansję nowatorów i eksterminację maruderów (przeżywających czasem w izolowanych, „archaicznych” środowiskach i odgrywających wciąż role, do których się najlepiej przystosowały), wywołując kolejną kaskadę nowych wynalazków, nowych odpowiedzi… i nowych katastrof. Świat dzisiejszy jest niczym muzeum paleontologiczne, gdzie w różnych środowiskach spotkać można skamieniałości z różnych epok, tyle że są to skamieniałości żywe; a im bardziej warunki przypominają dawne czasy, tym starsze są w nich skamieniałości. Dziś podróż od brzegu morza ku głębiom oceanu jest podróżą w czasie, bo im głębiej, tym więcej owych archaicznych istot można spotkać. A czy w jakimkolwiek muzeum wyrzuca się eksponaty tylko dlatego, że są stare?

Obraz, jaki się wyłania, odbiega od dawnych uproszczonych sądów. Inaczej dziś widzimy rolę kryzysów, katastrof, inaczej patrzymy na „łatwość” i „trudność” środowiska. Inaczej, wreszcie, postrzegamy problem postępu. Mówiliśmy już o tym, że życie szybko dąży do zapełnienia wszystkich dostępnych mu obszarów, do wypełnienia luk, do ekspansji. To klasyczny niejako motyw ewolucji, bardzo drogi Karolowi Darwinowi, dla którego stanowił najważniejszy, o ile nie jedyny rezultat działania doboru. W takim statycznym, gęsto upakowanym, „darwinowskim” świecie postęp był możliwy – ale był to postęp długi, mozolny, kierunkowy. W takim świecie trudno o wielkie ewolucyjne wynalazki. W ewolucji istnieje pojęcie radiacji adaptatywnych, czyli powtarzających się sporadycznie ewolucyjnych „wybuchów” innowacyjności w pustych niszach ekologicznych; pustych, bo jeszcze nigdy nie zajętych lub właśnie pozbawionych swych wcześniejszych lokatorów. Problem w tym, że w spokojnym świecie „gęstego upakowania” takie puste nisze nie istnieją – po 4 miliardach lat darwinowskiej ewolucji świat wypełniłby się po brzegi, a życie wtargnęło wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe.

Dzisiejszy świat nie sprawia jednak wrażenia gęsto upakowanego. Badania ekologiczne nieoczekiwanie ujawniają istnienie wielu pustych nisz. Daniel Simberloff prowadził prace nad tzw. introdukcją, to znaczy sztucznie wprowadzonymi do ekosystemów nowymi gatunkami. Otóż, zdawało się, że każdy intruz, który przyjmie się i rozmnoży w nowym środowisku, powinien być „opłacony” wymarciem autochtona (bo tylko tak zachowana jest równowaga). Okazało się jednak, że w wielu przypadkach introdukcja gatunków nie wywiera żadnego wpływu na lokalne zespoły. A jeśli tak, to – jak zauważa Simberloff – „oznacza to bardzo przychylne środowisko dla powstawania nowych gatunków”, dla ewolucyjnej kreatywności.

I choć w tym przypadku chodzi zapewne o nisze opustoszałe całkiem niedawno, i to za sprawą destrukcyjnej działalności człowieka, to w przeszłości podobną rolę odgrywać mogły właśnie naturalne kryzysy czy zakłócenia. Niestabilność środowisk i okresowe katastrofy – oto przepis na postęp. Niestabilny świat pustoszony co jakiś czas przez kataklizmy, świat następujących po sobie wymierań i radiacji, wciąż nowych wynalazków i eksperymentów, wciąż odmładzany i kreatywny.

Kto sieje wiatr…

W jakimś sensie i nasza obecność związana jest z kryzysami – już choćby dlatego, że tylko koniec dominacji mezozoicznych gadów umożliwił radiację „czekających” od dawna na tę sposobność ssaków; a następująca potem radiacja dała również początek naczelnym, grupie, z której się wywodzimy.

Ale człowiek jest nie tylko produktem innowacji, gdyż sam jest, i to największym ze wszystkich, innowatorem. Cywilizacja, którą stworzył, oparta została na nieustającej kreatywności, a ostatecznym efektem było pchnięcie ewolucji gatunku na całkiem nowe tory, transformacja zrazu najbliższego, a z czasem i globalnego środowiska, a wreszcie zagrożenie całej biosfery nowymi i groźnymi plagami. Znów, jak w okresach największych przełomów, biosfera podlega szybkiej i niszczycielskiej transformacji: wymierają coraz liczniejsze gatunki, znikają całe ekosystemy (na przykład lasy liściaste strefy umiarkowanej, stepy), zmienia się przebieg rzek, zarys linii brzegowych mórz (Holandia, Morze Kaspijskie), nawet skład atmosfery. Zmienia się klimat, charakter znoszonych do mórz osadów, odczyn wód opadowych. Ubywa gatunków w coraz bardziej zatrważającym tempie. I rodzi się pytanie – coraz bardziej natarczywe: Czy człowiek może zniszczyć życie na Ziemi?

Otóż odpowiedź, jak sądzę, jest jednak przecząca: nie może. Wszystkie klęski, które człowiek sprowadza na Ziemię, miały już swoje odpowiedniki. Kwaśne deszcze spadały nieraz na Ziemię, na przykład po przelocie wielkiego bolidu przez atmosferę, kiedy w rozgrzanym powietrzu tworzyły się tlenki azotu zakwaszające opady. Także największe nawet pożary lasów nie są naszym wynalazkiem: znamy ślady w skałach późnokredowych świadczące o wielkim, globalnym pożarze na lądach, prawdziwym ogniu Ziemi. Mówi się o nocy, która zapadła wtedy na wiele lat, o gigantycznym efekcie cieplarnianym, który podgrzał na długo atmosferę (gromadzący się dwutlenek węgla pochodzić miał z rozpuszczanych przez kwaśne deszcze wapieni), i o wielkiej dziurze ozonowej, która rozwarła się wówczas nad Ziemią. Również wojna jądrowa mogła już mieć swe odpowiedniki – bliskie wybuchy supernowych wystawiać mogły Ziemię na działanie promieni kosmicznych, a znacznie częstsze zmiany położeń biegunów pozbawiały okresowo biosferę ochrony przed nie mniej groźnym wiatrem słonecznym.

Wszystkie te zdarzenia musiały pociągać za sobą fale wymierań, nieraz – zapewne – na skalę globalną. Ale życie przetrwało, a nawet mogło w ten sposób uodpornić się na nowe wyzwania. Nie łudźmy się: szykujemy sobie i innym wiele kłopotów i zapewne wielu już nie zdążymy zapobiec. Ale życia na Ziemi nie zniszczymy – na to jesteśmy za słabi. A czy katastrofa, którą możemy wywołać, i tym razem przyniesie jakiś ewolucyjny „wynalazek” – tego i tak się nie dowiemy, bo zawsze na efekty kolejnych radiacji czekać trzeba było wiele milionów lat. Więc lepiej nie próbować – badanie dawnych katastrof jest jednak nieporównanie bezpieczniejsze niż wywoływanie nowych. A także, mimo wszystko, bardziej twórcze.

Źródło: wiw.pl/biologia