Ze Stanisławem Drzewieckim, prezesem Miejskich Wodociągów i Kanalizacji w Bydgoszczy rozmawia la'a kea.
Najczęściej krytykowany prezes w Bydgoszczy; nie do ruszenia, niegospodarny, niepokorny etc. Jak to jest z „nie…” człowieka, który kończy jeden z największych w Polsce programów modernizacji systemu miejskiej sieci wodno-kanalizacyjnej?
– To kwestia formuły w jakiej się funkcjonuje. Mam określone zasady zawodowe i życiowe. Jestem wymagający, a to w zderzeniu z polską rzeczywistością, powoduje pewne reakcje, które kończą się przypinaniem różnych łatek.
Łatki, pojawiają się bo…
– Bo nie lubimy pracować w sposób systematyczny, bo nie lubimy trudnych zadań, bo nie lubimy rozliczania się z ich wykonania.
Wkalkulował Pan „paradowanie w łatach” w ryzyko zawodowe?
– Nie. Nie spodziewałem się, że za efekty pracy tysięcy ludzi spotkam się z tak jednostronną, negatywną i niesprawiedliwą oceną. Przystępując do zadania jakie przede mną postawiono myślałem przede wszystkim o tym, jak je zrealizować w najlepszy z możliwych sposobów. Nie patrzyłem na to, czy komuś się narażę, czy przypodobam. Negatywne oceny zaskoczyły mnie.
Cenzurki to jedno. Są tacy, którzy twierdzą, że nic Panu zrobić nie można, bo Pański kuzyn stoi na szczytach władzy…
– Nie mam takiego kuzyna.
Żadnego bankowca?
– Nie. Nie mam takiego kuzyna! Problem w tym, że ludzie oceniają innych po sobie. I tak jest też w moim przypadku. Ludzie oceniają mnie poprzez swoje doświadczenia. Twierdzenie, że jestem „nieusuwalny” jest wyssane z palca. Owszem, jestem zatrudniony, tak jak cały zarząd, na pięcioletnim kontrakcie. Są w nim określone warunki, których złamanie grozi poważnymi konsekwencjami. To nie był mój wymysł. Takie zasady, przed dziesięcioma laty, określił Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju. Warunki te później przejęli inwestorzy, czyli banki. Inwestorom zależało na tym, by zarząd mógł skutecznie realizować zlecone zadania.
Mimo to próbowano się Pana pozbyć.
– Ostatnio też. Krzyczano: „odwołać zarząd, odwołać prezesa”. Krzyczeli nawet ci, którzy wcześniej zabiegali o to, by uzyskać jakieś rozstrzygnięcie na swoją korzyść… A my pożyczyliśmy na realizację zleconych przez miasto zadań ponad pół miliarda złotych. Bez żadnych zabezpieczeń. Jedyną gwarancją były przyszłe przychody. Inwestorzy postawili więc warunek: zarząd musi mieć skuteczną zdolność corocznego przedstawiania taryfy. Takiej, która pozwoli na spłatę zobowiązań. Zbyt małe przychody oznaczałyby, że spółka nie ma zdolności spłaty zadłużenia. Inwestorzy mogliby wówczas zażądać natychmiastowego wykupu obligacji, co oznaczałoby katastrofę ekonomiczną dla spółki i miasta.
EBOR nie przesadził?
– Nie. Przez minione 10 lat przekonaliśmy się o słuszności tych warunków. Było wiele prób wymuszenia nieprawnych, nielegalnych decyzji…
Mógł Pan odejść?
– Tak, ale to byłoby najprostsze rozwiązanie – zwykłe tchórzostwo. Byłem i jestem świadomy zadania, którego się podjąłem. Nie jestem tu, bo ktoś mnie powołał, ale dlatego, że się na to zdecydowałem. I to zlecenie prawie zakończyłem. Pozostało niewiele, w tym rozliczenie projektu. Mam kontrakt do 2013 roku.
Czy miasto mogło zatrudnić Pana na innych zasadach?
– Tak, gdyby poręczyło kredyt lub wyłożyło 600 milionów. Nie byłoby problemu…
Mogłoby sobie wtedy prezesów MWiK wymieniać?
– Oczywiście, że tak! Kilka lat temu były takie pomysły i chciano wcielić je w życie. Próbowano pieniędzmi, które spółka miała pod szczególną kontrolą i mogła przeznaczyć je tylko na inwestycje, grać na giełdzie!… Czy się to komuś podoba czy nie, to to co w Bydgoszczy powstało będzie służyło mieszkańcom przez trzy kolejne pokolenia. To jest mądre, dobre i porównywalne z tym co 110 lat temu zbudowano w Bydgoszczy, 125 lat temu w Warszawie, 140 we Wrocławiu.
Twierdzi Pan, że to mądre. Inni nazywają bydgoskie inwestycje gigantomanią.
– To, co zrealizowano w Bydgoszczy w ramach modernizacji systemu wodociągów i kanalizacji, zostało zrobione w sposób wyjątkowo profesjonalny. Ta inwestycja musiała być zaplanowana tak, by za 25 lat móc dokładać kolejne „klocki” i dalej rozbudowywać system. Lindley, który 125 lat temu budował system warszawski, został też odsądzony od czci i wiary. Okazało się jednak, że wszystkie jego wyliczenia były idealne. Ten układ działa przecież do dziś. To samo zrobiliśmy w Bydgoszczy. Zatrudniliśmy najlepszych fachowców. Projekty były wielokrotnie weryfikowane. Jeśli dziś ktoś uważa, że to jest źle, to niech to udowodni. Niech pokaże dlaczego i który element jest przewymiarowany. Niech także przedstawi alternatywne rozwiązanie. Takiego nie ma! Zatem krzyki „Drzewiecki przeinwestował!”, to jest tylko demagogia i to najgorszego autoramentu.
Czyżkówko ponoć za duże i zbyt drogie…
– Podstawą tej inwestycji był bilans zapotrzebowania miasta na wodę w perspektywie 20-25 i 40-50 lat. Na tej postawie przyjęliśmy wydajność. Uwzględniliśmy również stan zastany i wykorzystaliśmy maksymalnie istniejące obiekty. Dzięki stacji na Czyżkówku Bydgoszcz, po raz pierwszy, oprócz wydajności uzyskała gwarantowaną jakość wody i jej nieprzerwaną dostawę. Zastosowana przez nas technologia jest unikalna, a sama stacja stała się najważniejszym projektem, który zrealizowaliśmy. To nie była prosta budowa. Wykonał ją dopiero trzeci wykonawca.
Przepłacił Pan 100 milionów złotych?
– Nie. Tyle te roboty kosztowały, bo tyle musiały kosztować. Wszyscy wykonawcy zostali wyłonieni w przetargach. Poza tym, to nie ja sobie wyliczyłem ile inwestycja powinna kosztować. Kosztorysy przygotowuje się w oparciu o rozporządzenie ministra, na postawie wcześniejszych, podobnych realizacji, czyli w oparciu o historyczne dane publikowane w katalogach. Nie ma w nich przypadku „ujęcie infiltracyjne”, bo takiego jeszcze w Polsce nie budowano. Oszacowanie kosztów przed opracowaniem dokumentacji tak nietypowej inwestycji było bardzo trudne. Ogłosiliśmy przetarg. Wpłynęły oferty. Pytanie; ile kosztować miało Czyżkówko? Tyle ile wykonawca zaproponował. Teza „miało być tyle ile szcowano” jest absurdem.
Wygrało konsorcjum Górnośląskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów. Zerwał Pan z nim umowę.
– Podpisaliśmy kontrakt z GPW na 86 milionów złotych. Okazało się jednak, że za te pieniądze, tego kontraktu GPW nie zrealizuje. Firma ta, nie mając nawet dokumentacji projektowej, chciała dodatkowych 11 milionów złotych. To było żądanie bezprawne. Gdybym je spełnił, poszedłbym do więzienia… Spór między nami rozstrzygnie sąd. Nawet jeśli przegramy, nic nie stracimy. GPW chce zwrotu gwarancji 20 milionów i zapłaty za wykonane roboty, których nie rozliczono do dnia rozwiązania kontraktu. W najgorszym wypadku oddamy im ich pieniądze.
cdn