Zielony Dziennik

Mechanicy w czasach PRL

Pozwólcie, że przypomnę moje doświadczenia z mechanikami samochodowymi w czasach, kiedy to dopiero wkraczałem, a właściwie wjeżdżałem do krainy motoryzacji swoim wspaniałym maluchem, czyli Fiatem 126p.Był to już schyłek PRL-u, ale sposób obsługi klientów w warsztatach pozostawał nadal taki, jak w filmach Stanisława Barei.

Aby ustawić zbieżność kół w swoim maluchu, musiałem pojechać do warsztatu o godz. 4 rano. Stało tam już kilku innych kierowców, czekając cierpliwie aż do godz. 7.30, bo wtedy miał przyjść pan mechanik. Rzeczywiście przyszedł, ale do klientów pofatygował się dopiero o 8.15. Widocznie wcześniej jadł śniadanie.

– Ty kolego już się nie załapiesz na dzisiaj – powiedział do mnie na wstępie. – Mam czas tylko do dziesiątej, potem wychodzę.
– Ale proszę pana, ja tu czekam od czwartej rano!!
– A czy to moja wina? Przecież ja ci nie kazałem czekać – odparł i odwrócił się na pięcie.

Oczywiście można starać się zmienić poglądy pana mechanika, wręczając mu dodatkową gratyfikację albo oferując w zamian załatwienie jakiejś innej sprawy, ale jakie ja mogłem mieć dojścia i argumenty?

Druga przygoda dotyczyła polakierowania pokrywy bagażnika, który – jak wiadomo – znajdował się w maluchu z przodu. Moje auto nie było nowe, ale jako skromny student i tak czułem się z niego dumny. Coś mnie podkusiło, żeby polakierować tę pokrywę, bo były na niej jakieś rysy i odpryski. Odwiedziłem kilka warsztatów, ale wszyscy twierdzili, że nie mają takiego lakieru, albowiem mój maluch miał kolor ciemnogranatowy.

Wreszcie znalazłem jakiś odległy warsztacik, w którym młody mechanik, trochę wstawiony, oświadczył:

– Nie ma sprawy, coś się wykombinuje.

Po trzech dniach odebrałem malucha z polakierowaną błyszczącą pokrywą. Zapłaciłem 500 zł. Byłem bardzo zadowolony i nawet żałowałem, że nie zleciłem pomalowania całego auta, ale zabrakło mi na to funduszy. Moja euforia trwała do momentu, gdy zauważyłem na świeżo lakierowanej masce ślad, który pozostawił jakiś ptaszek. Oburzony zbezczeszczeniem pokrywy wziąłem mokrą szmatkę, by jak najszybciej usunąć paskudztwo.

Gdy wykonywałem tę czynność, spostrzegłem nagle, że szmatka zabarwia się na kolor granatowy, natomiast z pokrywy schodzi lakier!!!

Pojechałem do warsztatu, ale pana lakiernika nie było. Jego kolega wyjaśnił mi za to:

– Pewnie Heniek za bardzo rozcieńczył lakier. Zdarza się tak. Ale on dla pana szukał tego lakieru po całym mieście. Daj pan spokój, po prostu trzeba nie trzeć i ostrożnie myć.

Trzecia przygoda z tym feralnym maluchem była najgorsza. Jechałem sobie rano na uczelnię, gdy nagle z tyłu, z komory silnika dobiegł jakiś głośny trzask i chrobot, po czym silnik zgasł. Wysiadłem, uchyliłem pokrywę, ale nic nie zauważyłem. Myślałem, że może urwała się dolna blacha osłaniająca silnik, lecz była na miejscu.

Uruchomiłem rozrusznik, znowu rozległ się przeraźliwy chrobot. Poprosiłem o odholowanie koleżankę, która też miała malucha. Chciała mi pomóc tak bardzo, że gdy podczepiłem linkę, ruszyła nie czekając, aż wsiądę do samochodu. No, ale mniejsza z tym.

Pojechaliśmy do jakiegoś najbliższego warsztatu, w którym niesympatyczny osobnik oderwany właśnie od spożywania posiłku zerknął na pojazd, sam spróbował uruchomić silnik i orzekł:

– To może być rozrusznik.

Pozostawiłem auto do naprawy, nie zastanawiając się nad tym, co robię. Awaria wymarzonego auta bardzo mnie zdołowała i chciałem jak najszybciej przywrócić je do stanu „świetności”. Dodam, że wtedy miałem o mechanice samochodowej zupełnie mgliste pojęcie, byłem wręcz całkiem zielony.

Następnego dnia zaproszono mnie po odbiór samochodu. Mechanik pokazał mi nowiutki zamontowany  rozrusznik. Wsiadłem do auta, ale próba uruchomienia silnika nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Rozrusznik pracował dziwnie lekko, jakby bez oporu.  Jakby nie miał połączenia z silnkiem.

– Panie, no i co? Przecież silnik nie zapala! – wykrzyknąłem oburzony.
– Nie zapala, bo może jest uszkodzony – odparł flegmatycznie mechanik. – Pan chciał wymienić rozrusznik, to wymieniłem.
– Ale przecież to mi nic nie daje! Co mi z tego rozrusznika?
– To trzeba było nie kazać mi wymieniać! A teraz jest już za późno, należy się 700 złotych.

Zdenerwowany, z nowym rozrusznikiem, uszczuplonym portfelem i niesprawnym nadal autem zostałem zaholowany przez kolegę do innego warsztatu. Tu mechanik powiedział, że zabierze się za mojego malucha po południu. Zatelefonował do mnie wieczorem.

– Masz przerąbane kolego – powiedział na wstępie.
– Bo co?
– Urwał się korbowód, pełna demolka, miska jest pełna odłamków.
– No i co mam teraz zrobić?
– Mogę ci założyć jakąś padlinę ze złomu i sprzedawaj jak najszybciej tego grata.
– A ile ten silnik pochodzi na takiej padlinie?
– A skąd ja mogę wiedzieć? Może miesiąc, może tydzień, a może dwa dni.

Przestraszyłem się, że ktoś kupi ode mnie to cholerne auto i za dwa dni przyjedzie z awanturą. Nie chciałem być oszustem. Zdecydowałem się na normalny remont silnika, za który zapłaciłem 2 200 zł.

Wreszcie odebrałem pojazd, który zacząłem serdecznie nienawidzić. Remont trwał prawie miesiąc, bo brakowało części, a jak części były, to mechanik nie miał czasu. Zwłaszcza, że co chwilę przerywał pracę, gdyż przyjeżdżali jacyś uprzywilejowani klienci, jego znajomi, którzy oczywiście mieli pierwszeństwo. Mój maluch był wówczas wytaczany z hali na podwórko.

Widziałem przy okazji, jak młody uczeń przestawiając innego malucha, trafił zderzakiem wykonanym z blachy w bramę hali warsztatowej. Piękny chromowany zderzak oczywiście zgiął się. Właściciel warsztatu, po udzieleniu stosownej reprymendy początkującemu pracownikowi, orzekł:
– Przełóż zderzak z tamtego żółtego malucha, co stoi za bramą, a ten wyprostujemy i założymy do jakiegoś gorszego.

Po długich męczarniach wsiadłem do auta, podobno gotowego do jazdy. Kierownica była cała upaprana smarami. Nadwozie też, zwłaszcza z tyłu.
– Będziesz musiał go umyć – potwierdził mechanik, widząc moje zgorszone spojrzenie. – Jak się pracuje przy silniku, to tak jest.

Po kilku minutach jazdy usłyszałem jakiś pisk. Okazało się, że zerwał się pasek klinowy. Tym razem mechanik chyba już zlitował się nade mną, bo policzył tylko za nowy pasek. Dlaczego jednak ta usterka nie ujawniła się w warsztacie?

W drodze do domu zgasł mi nagle silnik. Pełen najgorszych myśli zajrzałem do komory silnika. Wydobywał się stamtąd ostry zapach benzyny. Zauważyłem też zwisający luźno przewód paliwowy. Poprzedni właściciel auta zamontował sobie na rurce doprowadzającej paliwo mały filterek, mocowany cybantami. No i te cybanty puściły, a przewód wisiał luźno i psikał benzyną. Na moje szczęście nie trafił w kolektor wydechowy, bo maluch spaliłby się błyskawicznie. Wiele było wówczas takich przypadków.

Kiedy nareszcie dałem ogłoszenie i przychodzili potencjalni nabywcy, po raz kolejny przekonałem się o swojej naiwności i braku wiedzy. Kiedy kupiłem to auto, pomalowałem pędzlem wnętrze komory silnika. No bo było takie brudne, staro wyglądało, a ja chciałem prezentować kolegom, jakiego to wspaniałego mam malucha.

A teraz wszyscy zaglądali do silnika i od razu wołali:
– O, walony był! No bo po co tu ktoś malował? Musiał być bity!

Sprzedałem ten pojazd za 2000 zł., a więc biorąc pod uwagę koszty lakierowania maski, wymiany rozrusznika, a potem remontu całego silnika – z trudem odzyskałem zaledwie połowę tego, co w to auto włożyłem. No cóż, nauka też kosztuje.

Dzisiaj zapewne takie opowieści wydają się młodym ludziom wręcz nierealne. Wtedy jednak tak było. Brakowało części, trudno było kupić nawet akumulator, nie mówiąc już o innych bardziej specjalistycznych akcesoriach. Złodzieje kradli na potęgę wszystko – wycieraczki, reflektory, koła, lusterka. A mechanicy, co tu dużo mówić, byli panami i władcami. To oni wyznaczali, kiedy zechcą łaskawie przyjąć auto do naprawy i na jakich warunkach. Czasem żądali, by klient sam zdobył potrzebne części. Wykorzystywali też ochoczo naiwność i brak wiedzy klienta. Takie czynności, jak założenie ochraniacza na kierownicę, fotel czy umycie auta po naprawie nikomu nie przychodziły do głowy.

Oglądając filmy Barei zaśmiewamy się z paradoksów PRL-u. Jak to było źle, jak było dziwnie, ile kombinatorstwa, ilu nieuczciwych partaczy… Ja jednak myślę sobie, że to przecież ludzie tworzyli taki obraz rzeczywistości, a nie tylko ówczesne władze. Władza nie kazała przecież oszukiwać klienta, nie kazała uprawiać fuszerki. To chyba coś bardziej w sferze charakteru człowieka.

A jak jest dziś? No cóż, z pewnością konkurencja i wolny rynek wymuszają inne zachowania mechaników wobec klientów, a także sposób podejścia do napraw. Nie brakuje fachowców, którzy mechanikę, budowę samochodu i naprawy mają w małym palcu, są prawdziwymi mistrzami. Czy wszyscy są w pełni kompetentni i nieskazitelnie uczciwi? Miejmy nadzieję, że tak.

 

ZielonyDziennik.Carfocus.pl