Zwykli ludzie robią rewolucję. A władze, szczególnie despoci, tych rewolucji panicznie się boją. Nie ma się co dziwić. Znają oni historie Ludwika XVI, szacha Pahlawiego, Somozy.
Wiedzą jak potężną bronią jest gniew ludu. Robią więc wszystko, żeby gniew może i był, bo ciężko go uniknąć, ale rozproszony i nie wychodzący na ulice. Jednak czasem buntu nie da się zdławić w zarodku, a czasem punkt krytyczny pozostaje przez despotę niezauważony. Tak było 14 lipca 1789 roku. Lud paryski zdobył Bastylię. A Ludwik XVI napisał w swoim dzienniku proste rien (nic). Jak król skończył każdy wie.
Rewolucje w Europie się skończyły. Wszędzie mamy lepiej lub gorzej funkcjonującą demokrację, a w przybytkach takich jak Białoruś wszyscy są skutecznie trzymani za mordy. Zatem na Starym Kontynencie pełna harmonia. Na innych kontynentach już nie. Przywódcy europejscy i prezydent USA, na swoim podwórku mając spokój, obserwują z zaciekawieniem kolejne fale protestów. I tylko sobie znaną metodą decydują która rewolucja się powiedzie. Kiedyś było łatwiej – żołnierz miał pikę, rebeliant kij, albo kosę. Szanse może nie wyrównane, ale jakieś były. Teraz co prawda rebeliant może nawet mieć kałasznikowa. Tyle, że żołnierz siedzi w czołgu. Szanse?
Przejdźmy jednak do sedna. Smutno mi, że żyjemy w tak dwulicowym i zakłamanym świecie. Wiem, ktoś powie „bussines is bussines”, ktoś rzuci coś o racji stanu, czy meandrach światowej polityki. Nie do końca, w każdej rewolucji giną ludzie. Stare francuskie hasło, dobrze znane, „wolność, równość i braterstwo…”. Nie każdy wie, że na końcu są jeszcze dwa słowa: „…albo śmierć”. Nie podoba mi się to, że jedna rewolucja jest pozostawiona sama sobie, drugą pomaga się stłumić, trzeciej udziela wsparcia. Dlaczego? Przecież lud walczący w gruncie rzeczy podobny, ideały też. Jak wspomniałem, „bussines is bussines”. A w telewizji ciągle będziemy karmieni słowami o prawie do samostanowienia, o demokracji, o zaprzestaniu przemocy.
Kadafi musiał spakować manatki z Trypolisu. Po pół roku walk powstańcy zajęli stolicę. Zanim zaczęły się natowskie bombardowania wojska dyktatora podchodziły pod Bengazi, a rebelianci kulili się ze strachu. Naloty zmieniły wszystko. To państwa zachodnie, a nie Libijczycy, wygrały wojnę z Kadafim. Pytanie dlaczego zdecydowano się na ataki z powietrza pozostaje otwarte. Miłość zachodnich przywódców i Kadafiego przez latabyła słodko – gorzka. Zamachy w Berlinie Zachodnim,Lockerbie i naloty na Trypolis z jednej strony.
Z drugiej ropa, cudowne wybaczenie działalności terrorystycznej i słynny namiot Libijczyka w paryskim hotelu Marigny, gdzie podpisywano kontrakty. Handlowaną ropą, bo Libia niczego innego do zaproponowania nie ma. Francuzi proponowali przede wszystkim broń. Na przykład myśliwce. Takie same, którymi później bombardowali kolumny pancerne atakujące rewolucjonistów. Dlaczego z taką chęcią kraje zachodnie pomogły burzącemu się ludowi? Na pewno nie dla samej idei, idee z ministerialnych gabinetów już dawno uciekły. Wszyscy wskazują na ropę. I pewnie tak jest. Nie do przecenienia jest też chęć zemsty na polityku, który cały zachód kilkakrotnie ośmieszał.
Mubaraka obalili sami Egipcjanie. Dlatego, że wahał się i od razu nie rozpędził protestujących. Zachodowi bronić dyktatora nie wypadało. Ale odsunięcie go od władzy jest mu bardzo nie na rękę. Był gwarantem Egiptu stabilnego, prozachodniego i akceptującego istnienie państwa izraelskiego. Teraz główną siłą polityczną stało się Bractwo Muzułmańskie, które ma zupełnie inną wizję kraju, jego polityki i uczestnictwa religii w życiu codziennym. Religii, czytaj islamu. A jak wiadomo większość Europy i Stany Zjednoczone na słowo „Islam” reagują, delikatnie mówiąc, nerwowo. Zresztą co będzie z Egiptem nie wiadomo. 30 sierpnia skończył się Ramadan. Kilka tygodni temu dawni protestujący zapowiadali, że powrócą na plac Tahir i będą domagać się rozpisania wyborów.
Idźmy dalej na wschód. Pojawia się Syria. I dyktator z klanu Assadów. Stosuje takie same metody jak ojciec. Ktoś protestuje? Należy go zastrzelić, ewentualnie rozjechać czołgiem. Tak robiono w Syrii w latach 80tych, tak robi się dzisiaj. Agencje prasowe o tym donoszą, wszyscy doskonale wiedzą co się tam dzieje. Przez gardła polityków natomiast ledwo co przechodzą apele o spokój i dialog. Assad jest w tej komfortowej sytuacji, że Syria graniczy z Irakiem i Izraelem. Region ten spokojnie można nazwać beczką prochu. A ostatnie czego chce Zachód to wybuch tej beczki, do czego mogą doprowadzić radykałowie, o ile zdobyliby władzę w Damaszku. Assad jest gwarantem państwa policyjnego i akceptującego status quo. Dlatego też nikt nic w kwestii Syrii nie zrobi. Mimo, że Hama znów może spłynąć krwią.
Musharrafa Amerykanie wspierali namiętnie. Mimo, że dyktator, mimo że zdobył władzę poprzez przewrót wojskowy. Wpompowali w Pakistan miliardy dolarów. Tak samo było z Pinochetem i Chile, tak samo z Somozą i Nikaraguą(o starszym Somozie, ojcu obalonego przez sandinistów AnastasioDebayle, prezydent Roosevelt mawiał, „może i jest sukinsynem, ale jest naszym sukinsynem”). Racja stanu jest jednak ważniejsza niż demokracja, czy ideały.
Jedno podejście, oczywiście oceniane w świetle danej sytuacji. Pomagamy, bo to walka społeczeństwa o wolność i ideały obecnego świata. Albo wręcz przeciwnie. Nie pomagamy, bo to wojna domowa, prywatna sprawa rewolucjonistów i starej władzy. Byłoby przynajmniej szczerze. Ale racja stanu ma to do siebie, że równości nie uznaje. Bussines is bussines. Zresztąw swoim czasie wśród południowoamerykańskichdyplomatów popularny był żart: Dlaczego w USA nigdy nie było zamachu stanu? Bo w Waszyngtonie nie ma ambasady amerykańskiej.
Bartek Serafinowicz