Zielony Dziennik

Co mamy z prezydenta?

Był kiedyś taki śląski wic, zaczynający się pytaniem dla małego Jasia: „Powiedz, Hanysku, co mamy z gęsi?”. Trzeba przyznać, że śmieszność odpowiedzi Hanyska nie wynikała z jego głupoty, jedynie z tego, co w hanyskowy łebek zdołał wbić „pon rechtór”, czyli nauczyciel.

Z odpowiedzią na pytanie o prezydenta jest dokładnie tak samo. Śmieszność nie wynika z tego, co sobie wykombinujemy, ale z tego, co nam wbiją do łebków rozmaite „rechtóry”. A jest ich do diabła. Ta diabelska ilość „rechtórów” decyduje o tym, że w Polsce diabelnie trudno cokolwiek potraktować poważnie, albo żeby w ogóle przestać się śmiać. Nawet na chwilę.

Wiecie, ja wcale nie chcę pytać o różnicę między prezydentem, a gęsią. To byłoby dla wielu za trudne, wiem. Znam nawet takich typów o zacięciu blond, którzy wierzą na serio, że prezydentów karmi się tak, jak gęsi, czyli bardzo tłusto, co wyraźnie widać po rosnących prezydenckich podbródkach. Uważna obserwacja mogłaby nawet przyznać im rację, ale nie o to chodzi.

Chodzi o to, że z prezydenta to my nic nie mamy. Absolutnie nic. Z żadnego. Za to prezydent z nas ma wszystko. Absolutnie wszystko. Z każdego. W tej formie demokracji, jaka funkcjonuje u nas, prezydent jest rodzajem kwiatka przy kożuchu – niektórym się podoba, ale nie spełnia żadnej istotnej roli. Podobnie w Niemczech: mało kto potrafi wymienić nazwisko prezydenta.

Ale we Francji prezydent ma realną władzę, dokładnie oddzieloną od władzy premiera. I znów – niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Wybory prezydenckie w Polsce to był cyrk z wielokrotnie przepłaconym biletem wstępu. A już monstrualna suma, każdego roku wydawana jedynie po to, by ten cyrk utrzymać, to gest skończonego utracjusza, to nasze „zastaw się, ale postaw się”, wydatek hojny i bez sensu.

Cała kancelaria prezydenta, wszyscy ci ministrowie i sekretarze stanu, pomniejszych nie licząc, to postacie z jakiejś mydlanej operetki, nikomu i niczemu nie służące, prócz własnej wątpliwej zresztą ambicji. Chcecie konkretnie? Proszę bardzo, można to nawet w takim felietonie uczynić dostatecznie jasno. Wystarczy kilka przykładów. Prezydent jest zwierzchnikiem sił zbrojnych. No jest. A co to oznacza? Oznacza, że wszyscy mu salutują, od szeregowca do generała. Szeregowcy, co prawda, wszystkim salutują, więc to się nie liczy. Liczą się generałowie. Cóż, generałowie salutują. Biją w dach, aż iskry lecą. A dalej co? Dalej kompletnie nic. Od tych iskier nawet papierosa nie można przypalić.

Prezydent, zwierzchnik sił zbrojnych, nie posiada kwalifikacji nawet na to, by dowodzić plutonem. Podobno nie ma takiej potrzeby, od dowodzenia plutonem prezydent ma poruczników. On rozkazuje generałom. Tym generałom, co on może rozkazać? Może, na przykład, rozkazać zbiórkę całej armii w dwuszeregu, nawet w szeregu po dziesięć sztuk, co mu tam przyjdzie do głowy. Cała armia będzie mu pięknie salutować do czapek i sztandarami. Pan prezydent, jeśli się nie zmęczy, może przespacerować przed całą zebraną karnie armią („karnie” to specjalnie napisałem). Armia będzie salutować pomimo zmęczenia. Z tą armią prezydent niczego więcej zrobić nie może. Gdyby chciał rozkazać, by armia napadła na Pepików czy Ruskich, to nawet szeregowiec by go nie posłuchał.

A gdyby to Pepiki czy Ruskie napadły na nas, to by armią dowodził ktoś zupełnie inny. Nawet minister obrony, taki sam cywil, niewiele miałby do gadania. Prezydent nie może tej swojej armii, której jest zwierzchnikiem, podarować ani jednego czołgu czy samolotu, póki sejm i minister nie wyrażą solidarnej zgody. Nie może nawet rozkazać, żeby armia fasowała codziennie dwa kotlety zamiast jednego. Co prawda, prezydent może awansować, ale tylko generałów.
Szeregowców jedynie wtedy, gdy zdarzy im się popełnić jakieś bohaterstwo. Ściśle rzecz biorąc, szeregowca też może awansować w każdej dowolnej chwili, ale tylko na generała, niżej nie. Niżej, to by naruszył kompetencje generałów. Tyle byłoby o wojsku. Bo z naszą cywilbandą, to prezydent może trochę więcej. Może mianować profesorów, choć ostatnio szczególnym rozumem to oni nie grzeszą. Może każdemu z nas powiesić na zapadniętej piersi nie tylko order, ale nawet wstęgę.

Pierś bardzo na tym zyskuje. Teraz będzie o tym najważniejszym, co prezydent może. Przynajmniej według niektórych. Otóż prezydent może się sprzeciwiać, czyli nie zgadzać. To się fachowo nazywa „veto” i kiedyś przysługiwało każdemu byle jakiemu szlachciurze w Najjaśniejszej, trzeźwemu i pijanemu po równo, a teraz przysługuje wyłącznie prezydentowi.

Trzeźwemu. Bo konstytucja wymaga, żeby się wytłumaczył. A szlachciura nie musiał. Nawiasem pisząc, ta Najjaśniejsza była aż tak ciemna, że kiedy chciano zlikwidować to „veto”, ona się całkiem rozleciała. Ale to już historia, co znaczy, że nieprawda. To prezydenckie veto wędruje z powrotem do sejmu, albo do trybunału. Sejm od tego jest, żeby głosować. No więc głosuje, żeby własną przegłosowaną ustawę jeszcze raz przegłosować. Czasami się udaje. Z trybunałem są trochę inne klocki. Trybunał rozpatruje. Rozpatruje wyłącznie to, co do rozpatrzenia dostaje.

O tych rozpatrzeniach to już się w innym miejscu wypowiedziałem. Teraz tylko spytam, czy to zacne gremium nie tyle wysoko kwalifikowanych, ile wysoko opłacanych ludzi nie mogłoby w tym wetowaniu wyręczać prezydenta? No, tak całkiem wyręczać. Nie muszę chyba dodawać, że by to wypadło cholernie, ale naprawdę cholernie taniej. Po mojemu, można by w ten sposób oszczędzić na co najmniej dziesięć operacji chirurgicznych w renomowanych lecznicach dla jakiejś biednej Kamilki czy Pawełka, którzy zmuszeni są żebrać po gazetach o łaskawe publiczne wsparcie. A może by i na dwadzieścia starczyło…

Na drodze tego veta jest jeszcze, co prawda, senat (co mamy z senatu?), który czasem też się odzywa, by uzasadnić istnienie. Zresztą, na tym naszym kożuchu mamy też więcej kwiatków. Dlatego jesteśmy tacy podziwiani. Na całym świecie nikt nie przypina do kożucha aż tylu kwiatków. Swoją drogą, to ostrzegam przed zadaniem głupiego pytania, co w ogóle mamy z samego kożucha. Kożuch po prostu się nosi, choć szczególnej wygody to raczej w nim nie ma, człowiek się tylko poci w nim i męczy, bez potrzeby narażając się na durne uwagi ekologów. Nie wspominając, że kożuchy powoli wychodzą z mody.

 

Zbysław Śmigielski