Moja pierwsza praca, zaraz po studiach – referent w Urzędzie Skarbowym. Potem awansowałam za wyniki (czyt. skuteczne kontrole skarbowe:) przeskakując od razu na inspektora skarbowego, aby w przededniu kariery urzędniczej zrezygnować. Właściwie oni najpierw zrezygnowali ze mnie, ale to inna historia…
Jak wygląda praca urzędnika od środka? Mogę w paru słowach opisać jak to było pięć lat temu i co ja zobaczyłam na własne oczy. Nie wiem, czy tak jest wszędzie, nie wiem na ile się zmieniło (choć zdecydowana większość tych samych osób nadal pracuje w "moim" Urzędzie)…To bardzo subiektywny obraz, ale mnie on pomógł przy wielu spotkaniach z administracją państową (urząd miasta, zus, US itd).
Opisuję tylko tych urzędników, którzy nam – petentom sprawiają problemy, jest więc to dość wybiórczy obraz.
Po pierwsze, urzędnicy to tacy sami ludzie jak ja. Z kompleksami, niedouczeni, wystraszeni, pod presją wyników, rozliczeń itd. Mają władzę nad nami podatnikami i to im przydaje pewności siebie, czasem pewnej bezczelności. Pod tym względem relacje klient – urzędnik nie zmieniły się od czasów PRL, choć trochę się zmieniają…
Pamiętam księgowe z ogromną wiedzą, doświadczeniem, które przychodziły do mnie skulone, z przepraszającym wyrazem oczu, wystraszone – na moje wezwanie, które zazwyczaj dotyczyło błahych spraw do wyjaśnienia, uzupełnienia, poprawienia oczywistych pomyłek…One się mnie bały. Mnie, gówniary, która o rachunkowości miała blade pojęcie, która wyglądała na 18 lat, która sama najchętniej by jeszcze przeprosiła, że musi wzywać do urzędu w takich banalnych sprawach…Albo jak szłam na kontrolę i kiedy wchodziłam i podawałam legitymację to księgowym zaczynały latać ręcę, głos drżeć – na mój widok!
Po drugie, liczą się przepisy, wytyczne, dyrektywy "z góry", o których przeciętny podatnik nie ma pojęcia. Typu – nie możesz mieć 5 kontroli pod rząd bez wyników, czyli że wszystko było w porządku, albo musisz wytypować kilkanaście (-dziesiąt) jednostek do kontroli, nawet jeśli nie ma uzsadnionego powodu (przykłady wzięłam z sufitu). Mówi się, że urzędnicy są bez serca, że dla nich liczą się literki. Też tak myślę… Wyjątki są na ogół tępione, a przynajmniej przypiłowywane do ogólnych zasad. Na usprawiedliwienie urzędników powiem jedno: oni są cały czas rozliczani ze wszystkiego co robią, rozliczani z banalnych, głupich rzeczy, bzdurnych wytycznych, założeń tak głupich, że ręce opadają i …po prostu nie mają wyboru, muszą tacy być, choć często nie chcą.
Po trzecie, system. Zachowawczy, pachnący naftaliną, skostniały, anachroniczny. Najważniejszy jest Pan/Pani Naczelnik. Może wszystko, a przynajmniej tak się mówi, lepiej chodzić tak korytarzami, żeby go/jej nie spotkać, nie rzucać się w oczy, nie być na językach. Strach. Czemu? Bo administracja jest rozdmuchana i mogą zwalniać, bo przyjmują młodych, rzutkich, bo nagle mogą nas przenieść do zupełnie innego działu, innych podatków, o których nie mamy zielonego pojęcia(!), bo mogą nam kazać robić dodatkowe prace, bo każą nam iść na szkolenie i rozliczą nas z niego. W takim systemie nagminne jest donosicielstwo, plotkarstwo (zwłaszcza, że pracują tam prawie same kobiety), obgadywanie, tworzenie nieformalnych grup adoracji, podkopywanie stołków. System nakazowy, rozliczeniowy, system hierarchiczny, układowy.
Po czwarte, praca urzędnika. Są działy i stanowiska, na których pracuje się dużo. Ale jest wiele stanowisk, gdzie można całe dnie spędzać przy pasjansie na komputerze. Praca często nudna, papierkowa, jednostajna, nierozwojowa (z wyjątkiem działu kontroli, windykacji). Nie wymaga się od pracownika kreatywności, chęci rozwoju, ma wykonać plan i się rozliczyć według ustalonych procedur. Więc lepiej się nie wychylać, robić minimum, to co do mnie należy i fajrant. Pamiętam osoby, które bez przerwy markowały robotę, które tworzyły wizerunek osób ciągle zabieganych, zapracowanych, aby zamaskować nic-nierobienie. Ciągłe chodzenie po pokojach na plotki, kawki, czytanie kolorowych gazet pod stołem itp…norma.
Po piąte, ludzie. Większość pracuje tam od kilkunastu lat, rotacja jest niewielka, osoby nowe przyjmowane na ogół przez znajomości ( wiem, że zatrudniano osoby z wykształceniem fryzjerskim, gastronomicznym:). Ludzie zdolni, kreatywni, energiczni zazwyczaj odchodzą po pewnym czasie – brak perspektyw rozwoju, PRL-owska atmosfera pracy, niskie pensje. Ci, co zostają przyzwyczajają się, upodabniają i stają "urzędasami", bardzo trudno się temu nie poddać. Ale znam przynajmniej jedną osobę, która nie jest "urzędasem", pomimo że pracuje w US od kilkunastu lat i zawsze podziwiałam za niepokorę. Mnie zawsze jest żal tych ludzi. Bo oni, przekraczając próg US, zmieniają się w "urzędasów", ludzi władzy, surowych, rozliczających, bez serca. A potem wychodząc, stają się zupełnie normalni, zwyczajni, wyluzowani. Ja u siebie po roku pracy zauważyłam mentalność "biurwy". Wszędzie podatnicy chcą coś ukryć, zawsze chcą oszukać, nie wolno im ufać, trzeba szukać dziury w całym, rozdmuchiwać małe, błahe sprawy jakby były super ważne itd.
Wiedza, umiejętności pozostawiają wiele do życzenia, ale potrafią to ukryć. I robią to świetnie. Nie chcą się rozwijać, nie chcą się uczyć, chcą świętego spokoju i byle do emerytury…Często są to ludzie, którzy w "normalnych" firmach by sobie nie poradzili. Dlatego tak się boją zwolnienia, zmian.
Te doświadczenia dały mi pewien luz w relacjach z administracją. Ja się ich nie boję, nie czuję się petentem, nie uważam, że wiem i umiem mniej niż oni, nie przychodzę jak natrętna mucha. Przychodzę jak partner, moge pożartować, mogę poużalać się nad ich pracą. Przychodzę, żeby rozwiązać ich problem, nie mój. Przychodzę na kolejne wezwanie, że nie złozyłam VAT-7 (ciągle je dostaję) albo źle wypełniłam i nie czuję się winna. Są rzeczy ważniejsze niż brak zerowego VAT-7 czy błąd rzędu 3 PLN na deklaracji, ale dla Pana/Pani urzędnik jest to bardzooo ważne, śmiertelnie poważne. Więc ja przyjdę i mu pomogę, poprawię co chce, wypełnię , co sobie życzy, ale tylko jeśli wiem, że muszę to zrobić, bo tak jest w przepisach. Jeśli to widzimisię urzędnika – dyskutuję.
Rzeczy nie do załatwienia… Czasem to tylko inercja urzędnicza, czasem brak wiedzy, a czasem brak chęci. Kiedy wiem, że coś jest do zrobienia o co proszę i nie chcą mi pomóc z lenistwa, idę od razu do naczelnika, prezydenta itp. Nie do kierownika (na tym poziomie ręka rękę myje), ale od razu najwyżej jak się da. Do tej pory zawsze skutkowało z korzyścią dla mnie. Dyskusja merytoryczna jest najlepszą bronią w walce z urzędnikiem, prosić o podanie przepisu, prosić o nazwisko i stopień, zadawać pytania, być dociekliwym, rozliczyć ich. To działa.
Jeśli nie kręcę, nie oszukuję US, to nie mam się czego bać. Rzadko zdarzają się duże przekręty (tymi zresztą zajmuje się Urząd Kontroli Skarbowej – zupełnie inna bajka), najczęściej łapią i rozliczają za małe błędy, przewinienia zwykłego Kowalskiego. US to kolos na glinianych nogach, tak naprawdę mogą mało, ale podatnicy wolą nie walczyć z US, z niekompetencją urzędników, wolą zapłacić odsetki czy karę i mieć z głowy. W myśl zasady – zapłać do Urzędu cokolwiek, a nie będą się ciebie czepiać.
Urzędnicy to tylko ludzie, tacy jak ja.
Wiem, że jest dużo pomocnych, miłych, sympatycznych urzędników – z tymi nie mam problem&oacut
e;w, z nimi zawsze wszystko załatwię i oni chętnie mi pomogą.
Chciałam po prostu przełamać stereotyp relacji urzędnik- petent. Wiem, że kiedy mówię, że byłam inspektorem w US u wielu ludzi zapala się jakaś lampka i włącza schemat – czują przede mną respekt. Chciałam to podważyć, chciałam pokazać "ludzką" twarz urzędnika i zdjąć z niego prawo do władzy nad nami, którą sami mu dajemy.
Marta
Artykuł opublikowany za zgodą autora