Ustawa o związkach partnerskich miała nie tylko uregulować prawnie życie par hetero i homoseksualnych. Jej uchwalenie byłoby komunikatem od państwa, "macie takie same prawa jak pozostali". Tego dnia posłowie mieli zdecydować: dopuść projekt ustawy do porządku dnia obrad lub nie. Przed Sejm przyszli aktywiści inicjatywy „Miłość nie wyklucza". Wypakowali ulotki, rozwinęli transparent i zajęli małą część trawnika.
Enklawa
Uczestnicy pikiety to przeważnie młodzi ludzie. – Mało heteryków – mówi mi Sławek. Ma przyjemną twarz, okulary, czapkę z daszkiem, w sam raz na tak słoneczny dzień. – Problem dotyka przede wszystkim gejów. W mniejszym stopniu lesbijek, społeczeństwo je akceptuje na tyle, na ile istnieje przyzwolenie na czułość dziewcząt. A pary heteroseksualne nie muszą się ukrywać, wykluczenie ich nie dotyczy w takim stopniu jak nas.
Ustawa obligowała by ludzi do formalnej tolerancji, gdyż mentalności automatycznie nie zmieni.
Siadam obok niego i słucham dalej. Wspomina, że homoseksualiści czują się wyłączeni ze społeczeństwa, jak osoby drugiej kategorii, z marginesu, bez godności. – Z punktu widzenia prawa nasze związki nie istnieją. Gdy miłość się kończy, nic nie gwarantuje materialnego wsparcia dla porzuconych.
Jeśli Sławek trafiłby do szpitala, na przykład w śpiączce, lekarze nie będą mieli obowiązku informować jego partnera. Aby dowiedzieć się o stanie zdrowia, będzie on skazany na "widzimisię" rodziny.
Podchodzę do Marceliny, siedzi z boku i czyta książkę Thoreau, znakomitą lekturę dla outsiderów. Czemu przyszła przed Sejm? – Mnie ten protest dotyczy, jestem biseksualna – wyznaje. Środowisko nie jest monolityczne. Kiedy skończyła swój związek z kobietą, związała się z facetem. Wtedy na imprezach usłyszała wiele przykrych słów od znajomych gejów. "Oj, nie wiemy, czy możesz tu bywać, już nie jesteś nasza", mówili. Oczekiwali od Marceliny definicji, określenia, czy jest po jednej, czy po drugiej stronie. Patrzyli na nią jak na zdrajczynię. – A przecież mówiłam otwarcie o mojej orientacji. Jestem bi, w każdym cholernym słowniku stoi co to znaczy !
Mówi mi jeszcze, że tak naprawdę nie przepada za rasą ludzką. – Raz ludzi kocham, raz nienawidzę – twierdzi. Za to jednoznacznie uwielbia puste miasta – Niesamowite wrażenie, kiedy wszystko jest właściwie na swoim miejscu, tylko mieszańców brak.
Coś jak wizyta na „Mary Celeste”, myślę. Na statku opuszczonym przez załogę w jednej chwili, bez śladów walki czy paniki. Zupełnie jak gdyby pasażerowie rozpłynęli się w powietrzu.
Śniadanie na trawie
– Policja uwielbia takie pikiety – mówi mi dziewczyna leżąca obok. – Nie sprawiamy problemów. Są w tak świetnych humorach, że radzili mi nawet gdzie można się skutecznie przykuć. Gdyby nastroje nam się zradykalizowały.
– Jako walczący o swoje prawa okazaliśmy się szalenie niepraktyczni. To nawet nie wygląda na pikietę, raczej śniadanie na trawie-zauważam. Nie mamy śrub, proc, butelek z koktajlami Mołotowa. Nie palimy opon, nie demolujemy samochodów. Nie zmieniamy sennych uliczek w strefy zamieszek z wypalonymi wrakami samochodów. Rafał ma pomysł na rewolucyjne działania. Moglibyśmy atakować posłów brokatem.
Snując plany gejowsko lesbijskiej rewolucji zajadamy się ciastkami. Najlepsze wrażenie robi ciemne ciasto z lekko chrupiąca polewą., szkoda tylko, że jest go tak mało.
Przed banerem rozwiniętym na trawie zjawiają się dwie kobiety. Rozdają ulotki nawołujące do bojkotu żywności modyfikowanej genetycznie. Sprzeciw dotyczy także obowiązkowych szczepień. Dziewczyna obok szepcze mi, że działania tych grup ocierają się o czysta przemoc. – To świry, są zbyt radykalni. .
Jak na razie dwie kobiety, jedna starsza i krępa, druga chuda i młodsza, rozdają ulotki. Tęższa ma kapelusz z tasiemką, kołysze się przy każdym kroku. Zastanawiam się, jak wielkimi świrami potrafią być przeciwnicy GMO. Czekam aż w rękach starszej zmaterializuje się pistolet automatyczny. Nie mamy szans. Możemy co najwyżej wycofać się za pomnik stojący za nami i pluć pestkami z owoców. Dwie kobiety po rozdaniu bibuły odchodzą powoli.
Przed rozwiniętym na trawie banerem z napisem „Żądamy Związków Partnerskich” idą dwie młode kobiety. Ubrane ładnie i stylowo. Jedna ma krótsze włosy i zdecydowane rysy twarzy. Można powiedzieć, że jest przystojna. – Tak, to dla was walczymy, dziewczyny – mówi cicho, z nutą uznania dziewczyna leżąca obok mnie. Sięgam po kolejny kawałek ciasta i pikietuje dalej, usiłując zgadnąć, jakim aromatem je nasączono .
Policjanci zasugerowali, by wczorajsza pikieta trwała trochę krócej. W pobliżu mieli zbierać się kibice zdążający na mecz. Ich miłość do ojczyzny przybierała często gwałtowne formy. "Nie zapewnimy wam bezpieczeństwa", tłumaczyli. Piknik przy wiejskiej zmieniłby się w burdę po wiejskiej zabawie. Nikt tego nie chciał.
Może jednak powinniśmy palić opony?
Przed banerem chodzą od czasu do czasu leniwie ludzie. Mijają nas przedstawiciele mediów. Jeden z kamera na ramieniu, drugi z mikrofonem. Przez chwilę myślę że to do nas, niestety chodzi im o zgoła o kogoś innego.
Nie uchwalą tej ustawy, mówię do siedzącej obok Małgorzaty Rewińskiej. Nie z tym składem Sejmu. 88 posłów opowiedziało się za wprowadzeniem projektów o związkach partnerskich do porządku obrad. Ale przytłaczająca większość uznała, że problemy mniejszości można odłożyć na później. Robią tak od 2004 roku.
Może dlatego Małgorzata żegna ignorujących nas parlamentarzystów za pomocą megafonu
– Dziękujemy za czyste sumienia, czyste i nieużywane! Życzymy miłych wakacji! Mam nadzieję, że posłowie będą mogli spokojnie pochować swoją żonę, czy męża za te 40 lat! – Mam nadzieję, że podczas wakacji umysły ich na tyle odpoczną, że zrozumieją słowo Obywatelski, Solidarność! Prawo i Sprawiedliwość! Dziękujemy za wszystko, co dla nas zostało zrobione! – rozlega się w ślad za brykami, które suną ulicą przed nami.
Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że parlamentarzyści rejterują chyłkiem. Jakoś solidnie impregnowani są w tych swoich furach. Nawet się nie obejrzą.
Posłowie przepychają ustawy ograniczające nasza wolność, z zaskakującą sprawnością. Natomiast godne prawo dla wykluczonych zalega w poczekalni sejmowej, niby kłopotliwy uchodźca. Dwie trzy, osoby z aut pokazują nam znak V. Aplauzem żegnamy Annę Grodzką. Przysiada się do nas Lalka Podobińska założycielka fundacji Trans Fuzja.
"Może jednak powinniśmy palić opony?", ktoś pyta żartobliwie.
Powoli zbliżamy się do końca imprezy. – Dobrze, że nie trwa to dłużej. Po takim proteście trzeba by się odchudzać – mówi Marcelina. Wstajemy, zbieramy torby. Śmieci wrzucamy do plastikowego worka. Rozdzielamy pomiędzy siebie pozostałe wiktuały.
Jeszcze tylko trzeba wyczyścić baner, z tej okazji pozujemy do zdjęcia. Było, nie było, tworzymy historię ruchu społecznego. Wstępnie umawiamy się na powrót posłów, trzeba ich odpowiednio przywitać „po wakacjach”.
Żegnamy się ze sobą i powoli odchodzimy. Za chwilę znikniemy w tłumie. Przeznaczeniem takich inicjatyw jak "Miłość nie wyklucza" jest przejść do historii. Sprawić, by geje, lesbijki, czy osoby trans tworzyły lokalny koloryt, swoisty folklor ulicy. By, jak mówią, "zaczęli żyć godnie jak inni"
W cywilizowanych krajach przedsięwzięcia jak nasze zanikają. Kluby gejowskie zmieniają sie w modne miejsca, gdzie ludzie przychodzą się bawić. – Bez defetyzmu, w końcu zwyciężymy – mówi Rafał.
Ernest Lindberg