Targ staroci – targ próżności

0
1820
views

Nowobogaccy „patynują” swoje rodziny. Na targu staroci, na warszawskiej Woli można postarzyć swój ród o dobre 300 lat; pochodzenie plebejskie zamienić na indygenat.

Tu się sprzedaje, tu się kupuje, odejdź szczeniaku, bo cię opluję”, „Ruska aparata do wiązania krawata, krawaty wiąże usuwa ciąże”, „Pyzy, flaki, seta”, „Sezamki po trzy, sezameczki” (skoro sezamki po trzy, to sezameczki chyba tańsze?). Takich okrzyków handlarze z targu staroci na warszawskim Kole nie używają. Klientela tu lepsza, a i towar bardziej elegancki, artystyczny i antyczny. Bezczelnym, a głupim rymem nie przyciągnie się klienta. Wiadomo – kultura, elity. Kupić tu można prawie wszystko, co kiedyś przedstawiało jakąkolwiek wartość materialną. Starą porcelanę (najczęściej zdekompletowaną), monety, znaczki, książki, obrazy, rzeźby, pojedyncze meble, „garnitury” mebli, militaria, zabawki. Raj dla kolekcjonerów i miłośników staroci. Ach te ceny!

Raj kończy się wraz z zapytaniem o ceny. Pojedyncza filiżanka (sprzedawca zaklina się, że to XIX wiek!) kosztuje 50 zł (takie same w „Chince” – 60 zł za komplet!). Mocno zniszczona lampa mosiężna – 350 zł (podobne w idealnym stanie w komisie na Towarowej – 180 zł). Zegar kominkowy (rzeczywiście przełom XIX wieku) – 1200 zł (w Desie na Nowym Świecie – 550). Cóż, kupując używany samochód bierzemy ze sobą mechanika. Kupując „antyki” ufamy własnej wiedzy.

Tanio nie jest, elegancko też nie – między kupującymi „pałęta” się kilku facetów, którzy obiecali nie wytrzeźwieć do końca życia i danego sobie słowa dotrzymują. Usiłują sprzedać babciny obrazek, potajemnie zdjęty ze ściany, zegar ukradziony z własnej kuchni i ślubne zdjęcia dziadków…

Mimo szalonych cen, między stoiskami przewija się skłębiony tłum. Tysiące ludzi w każdą sobotę i niedzielę szuka okazji. A tych oczywiście nie ma (pomijając zardzewiałą kłódkę za 100 zł, których pełno było w sklepach GS, w latach 60.). Okazje trafiają się handlarzom, o ile trafi im się „jeleń”. A jeleni na targu pełno, o czym świadczą mercedesy handlarzy i liczne poroża odstrzelonych rogaczy. Okazje trafiają się i cudzoziemcom, dla których wydatek 1000 euro za empirowe biurko (nieźle odrestaurowane) nie jest żadnym wydatkiem.

Raj dla cudzoziemców

To cudzoziemcy (głównie Japończycy i Niemcy) stanowią klientelę handlarzy starociami. – Pracowałam poprzednio w Paryżu. Za taki sekretarzyk musiałabym tam zapłacić 3500 – 4000 euro. Tu kupuję za 1500. A jest taki piękny… – mówi Riuku z Japonii (aktualnie doradca polskich banków), pokazując mebelek w stylu rococo za 6000 zł. Rzeczywiście, wygląda wspaniale. Nie widać żadnych śladów renowacji. Pachnie politurą, klejem stolarskim i… nowością. Powstał zapewne kilka dni temu, w jednej z podwarszawskich stolarni. Japonka dała się nabrać. Choć sądząc z uszczęśliwionej miny, odchodzi pewna, że ubiła świetny interes.

 

Japończycy, Niemcy, Francuzi stanowią przewagę wśród kupujących. To ich obecność wywindowała ceny „antyków” do niebotycznej wysokości. Przeciętnie zarabiający Polak nie ma tu czego szukać. Chyba, że doznań artystycznych (wątpliwej jakości) i zażenowania po odpowiedzi na pytanie o cenę.

Szukają rodowych korzeni

Choć zdarzają się wyjątki. Duże pieniądze wędrują do kieszeni handlarzy od „nowobogackich”, szukających tu „swoich rodowych korzeni”.

Moją uwagę zwróciła grupka krzykliwych, pstrokato ubranych ludzi. „Państwo” miało na sobie – lekko licząc – 400 do 500 tys. zł. Złote łańcuchy, sygnety, pierścionki i garderoba co prawda „od sasa do lasa”, ale za to od wielkich kreatorów mody. Swoim wyglądem prowokowali koty do wrzasku, a psy do skowytu.

Towarzyszyli im „przyboczni”. Żaden z nich nie był ani kamerdynerem, ani lokajem, ani tym bardziej sekretarzem. Dłonie jak bochny wiejskiego chleba. Czerwone, bycze karki. Czoła zdradzające jednokomórkową pojemność czaszki. I twarze, których portrety widnieją w grocie Cromagnon (ostatni w nie bijący na pewno nie był pionierem!). Liberię stanowiły przyciasne garnitury od Gucciego, w których czuli się wyraźnie nieswojo.

Postarzamy swój ród!

Państwo oglądali obrazy, broń, biżuterię, meble. Zatrzymali się przed portretem starego Żyda. – Może ten? – zapytała Pani. – Coś ty głupia! Żyda mnie za przodka fundujesz! – odburknął Pan. No tak. Żyda nie uchodzi.

Oj, chyba Pan musi mieć za antenatów dobrą, starą arystokrację. Państwo usiłuje postarzyć swój ród. – Młoda fortuna – pomyślałem i postanowiłem pójść za nimi.

Pani zatrzymała się przed (całkiem niezłą) kopią „Portretu młodzieńca” Rafaela – 10×18 cm. – Czy to oryginał? – zapytała. – A jakże, a jakże – 1500 zł, tylko. – Piękny! – westchnęła Pani i… kupiła „oryginał”.

„Przyboczni” pakowali do ogromnych toreb: lunety, szable, pistolety skałkowe, skrzypce, zegarki na łańcuszkach, biżuterię, obrazy, bibeloty… „Państwo” zamawiało biureczka, komody, sekretarzyki, sofy, szafy biblioteczne, szafoniery, etażerki… Kupili kolekcję starych monet, gazety, pocztówki, książki, fajki, monokle, wieczne pióra… Pan – 40-latek, który – sądząc z postury – mógłby zatrzymywać pociągi w biegu – kupił sobie XIX-wieczną, hebanową laskę ze srebrną główką. Będzie zadawał szyku. O matko!

Olbrzymie zakupy Państwo robicie! Same piękne rzeczy – zagadnąłem Panią. („Przyboczni” rzucili torby i odgrodzili mnie od Pani, jeden miał ochotę odgryźć mi ucho. – O matko! – jęknąłem). – Wara, zostawcie – warknęła Pani i już z uśmiechem nawiązała rozmowę. – Mąż kupił pałacyk pod Warszawą i urządzamy go w…, w… no ten, duchu epoki i w tym, no, stylu – zakończyła z wyraźną ulgą (– O matko! – znowu jęknąłem). – Prawdziwe będzie to… no… o! rodowe gniazdo szlacheckie (– O matkooo! – wyrwało mi się już głośno).

Nowa arystokracja dokupiła jeszcze kilka sztuk porcelany, kryształy, kiczowate obrazki. I po wydaniu – myślę – 100 tysięcy, odjechała wielkimi, czarnymi beemwicami do rodowych włości. A polska arystokracja powiększyła się o kolejną rodzinę.

Pan każe niebawem wygrawerować na szabli (wyprodukowanej gdzieś około 2000 r.) „Wdzięczni podwładni swojemu dowódcy, hrabiemu X. 1863 rok”. A na kopercie zegarka: „Hrabiemu X za zajęcie I miejsca w konkursie hippicznym. Cheltenham, 1902.” Salon ozdobi galeria przodków. – Dionizy lał Moskala w 1830, Herbert kibitką wywiezion na Sybir, Janusz pod Wiedniem Turka ganiał, a Michał leżał obok Rejtana – opowie Pan swoim gościom.

I tylko dziadek, który miał tanią jatkę na Nalewkach przewróci się w grobie. I tylko ojciec, który handlował dżinsami na „ciuchach” zarumieni się leciutko.

I dajcie zarobić plebsowi

A ja umówiony na spotkanie z Panią, będę uczył „Państwa” dobrych manier. Będę opowiadał o historii i obyczajach polskiej szlachty. Będę przekazywał „Państwu” wiedzę o tym, jak się jada raki, jakiego noża używa się do ryby i jakie wino podaje się do mięs białych. I być może napiszę na ich użytek, wzorem Słoty traktacik „O zachowaniu się przy stole”. Kołaczą mi się już nawet w głowie hasła, które będą mogli pojąć: „tylko głupie nie piją przy zupie” czy „wie to każdy kiep, że szampana można po i przed”.
Dzięki takiemu przyspieszonemu kursowi zarobię (być może) na wspaniałe krzesło do salonu – Biedermeier (myślę że pochodzi z lat 30. XIX wieku) z czereśniowego drewna. Zniszczone co prawda, ale da się je uratować. Nie obawiam się, że szybko zostanie przez kogoś kupione. Nie jest atrakcyjne dla „Państwa”. Brak mu złoceń, skóry, mosiężnych gwoździ i „wygibasów” (jak powiedziała Pani). Dla mnie jest jednak piękne w swej prostocie. Tak piękne, że chęć posiadania go stanowi powód, żeby „nową arystokrację” przysposobić do „bywania na salonach” i do nowych arystokratycznych obowiązków.

Andrzej Zaranek

fot. Łukasz Zaranek