Zielony Dziennik

Język, nasz polski i wulgaryzmy

Czy my, Polacy nadużywamy przekleństw? Czy zastanawialiście się państwo ile my, Polacy przeklinamy? Ile wulgaryzmów jest w polskim języku. Jak niektóre słowa, zwłaszcza to na “k” zadomowiły się w naszym życiu? I jak nie chcą się odczepić.

I jak niektóre słowa się spowszedniały? Jak choćby takie „zajebiście” – przecież kiedyś ktokolwiek tak powiedział uznany byłby za niekulturalnego. A dziś to normalne, a dość popularne słowo. Zresztą przeklinanie jest oznaką zubożenia intelektualnego jak słyszałem kiedyś od pewnego profesora. Mówił on, że ci co przeklinają nie są w stanie swoich emocji i myśli przekazać w inny sposób.

Coś w tym jest? Nie wiem. Ale przecież przekleństwa mają swoją funkcje w języku. Jaką? Wulgaryzm ma na celu wzmacnianie przynależności do grupy – podaje internetowa encyklopedia. I jeśli się przysłuchać mowie młodych ludzi (mówi to do Państwa 32 leni zgred), to rzeczywiście to im się udaje. Ilość słów zaczynających się na k.. i ch… jest porażająca. Ja nie przypominam sobie, żebym musiał aż tylu wulgarnych słów używać… ale chyba się starzeję. Jednak wydaje mi się, że jest znacznie gorzej niż kiedykolwiek wcześniej.

A wy co o tym myślicie? Swoją przygodę z takimi słowami rozpocząłem wcześnie. Bardzo wcześnie, ale tylko jeśli się weźmie pod uwagę ówczesne standardy. Dziś byłaby to zapewne norma. Jako mało dziecko bawiłem u moich dziadków jakimiś tam zabawkami. Rodzice z dziadkami rozmawiali o czymś tam. W pewnym momencie bodajże moja mama powiedziała – „dziadek, aleś ty jest pierdoła”. A ja zacząłem powtarzać „dziadek, dodoła, dziadek dodoła”. Wywołałem powszechna (oprócz rzeczonego dziadka) wesołość.

Pierdoła powiedzieć jeszcze nie mogłem. Jeszcze. Potem pamiętam szczenięce lata jako lata bez niestosownych słów. Gdybym jakieś usłyszał i powtórzył dostałbym reprymendę. Od rodziców, czy dziadków i od obcych ludzi również. Pamiętam też, że nieznajomi również inaczej patrzyli na młodocianych używających wulgaryzmów. I generalnie byłem dość zielony w te klocki. Ani nie znałem ich wiele, ani też nie miałem takiego towarzystwa, żeby nabrać takiego słownictwa. Dopóki nie pojechałem na pierwszą kolonię.

To była Stegna Gdańska, gdzieś na Żuławach, piękne lato, daleko od domu. Mieszkaliśmy w drewnianych domkach pół godziny od plaży. Rewelacja. Wtedy to się nauczyłem pewnych słów, których wcześniej nie dane mi było poznać. Pierwszą rolę w moich nowych odkryciach należy się mojemu rówieśnikowi – Dawidowi. To on mnie nauczył. I dalej jakoś to poszło. Wyjazd na tą moja pierwszą kolonię był dość późno, piąta klasa podstawówki – czyli miałem circa 11 lub 12 lat. To był pierwszy i ostatni wyjazd bez mojego młodszego brata i nadal wspominam ten wyjazd z nostalgią. Było świetnie. A nowe, nowe wyrazy przydały się w późniejszym życiu. Już nie odstawałem od reszty.

Oczywiście nie śmiałem ich powtarzać w domu, ale zauważyłem, że moi rodzice używają ich częściej. Może zrozumiałem do czego one służą? Nie wiem. W każdym razie można powiedzieć, że właśnie wtedy straciłem moje dziewictwo. Dziś nie uważam, żebym tego słownictwa używał go zbyt często. Raczej nie. Choć nie powiem, żebym zupełnie od niego stronił. Czy to mnie czyni mniej inteligentnym? Jak chciałby ten profesor, którego nazwiska zapomniałem?

Być może. Myślę, że i tak trochę się wyróżniam – to znaczy tym, że nie nadużywam. Że mój słownik nie ma 356 znaczeń tego słówka na „k” określającego pewien niezbyt chlubny zawód uprawiany nie tylko przez kobiety. Będąc tu w Anglii dowiedziałem się, że pierwszym (i zwykle ostatnim) słownictwem jakiego Anglicy chcieliby się od nas nauczyć to mowa rynsztokowa.

Moi znajomi nauczyli swojego kumpla, Anglika mówić na dzień dobry czegoś zupełnie niestosownego. Na szczęście, tenże wspomniany Anglik zrozumiał, że to co on mówi nie jest przywitaniem się. Pamiętam też, że jeden z młodszych kelnerów w hotelu, którym pracowałem uczył się przez dwa tygodnie powiedzieć do jednej z polskich koleżanek „chciałbym ci zrobić dziecko”. Urocze, nieprawdaż? Ale przynajmniej niezbyt wulgarne.

Natomiast jedna z menadżerek (Brytyjka) kazała nam powiedzieć jak jest idiota po polsku, po czym użyła tego słowa, żeby obrazić swojego kolegę menadżera (również Brytyjczyka). Jednak poza tymi dwoma wyjątkami wyspiarze woleli się nauczyć tylko i wyłącznie polskich wulgaryzmów. Szkoda. Może my, Polacy nie odstajemy od innych nacji, ale chyba jednak małe w tym pocieszenie.

A Wy, co o tym sądzicie?

 

Artur Pomper