Głównym wrogiem środowisk prawicowych i neoliberalnych są źli ludzie na których trzeba reagować – gdyby wykastrować rzeczywistość z imigrantów (bo jak my gdzieś jedziemy to w porządku, ale jak inni przyjeżdżają od razu hańbią), popularnych satanistów i homoseksualnych terrorystów z jednej i kibiców, czy neo-socjalistów z drugiej, można by właściwie dojść do wniosku, że nie ma już do czego dążyć, bo Eden jest za naszym progiem. Teraz doszli nowi źli ludzie – „oburzeni”.
Na co oburzają się „oburzeni na „oburzonych””? „My, młodzi, chcemy żyć w państwie, które zagwarantuje nam stabilną, przewidywalną przyszłość. Bynajmniej, nie chodzi tutaj o materializm, ale o elementarne poczucie bezpieczeństwa. Nie da się tego w dzisiejszych czasach osiągnąć, nie ograniczając wydatków budżetowych. Mamy tego świadomość, bo nie jesteśmy pozbawieni racjonalizmu.” – i tutaj już widzimy, że jak każdy widzi racjonalny = neoliberalny. Protest i zaangażowanie są złe, bo niczego nie rozwiązują. Zagadki trapiące rzeczywistość można rozwiązać tylko poprzez samorealizację, która doprowadzi nas do zamiany w korpoludki, albo poważnych przedsiębiorców (przedsiębiorczość – co za modne słowo!). Co więcej? „Chcemy szukać rozwiązań, rozmawiać, nie tylko wykrzyczeć swoje postulaty. Co najważniejsze – nie chcemy, aby reszta społeczeństwa kojarzyła ludzi młodych, racjonalnych z ruchem, który nie daje żadnych sposobów na rozwiązanie trapiących nas problemów” – poszukali i znaleźli. Jaki mam problem z „Oburzonymi na „oburzonych” skorą są mądrzy, mają aspiracje i rozwiązania problemów? Pisząc o swoich bolączkach w liczbie mnogiej nie przestają być niewolnikami swojego indywidualizmu i uprawiając czynny (charakterystyczny dla wielbicieli „Kongresu Nowej Prawicy”) trolling nigdy nie przekują swojego smędzenia w działanie. Ich neo-racjo-liber-alizm z założenia kasuje liczbę mnogą. Pisząc o poczuciu bezpieczeństwa i utyskując na zabrane im podatki to oni, a nie „Oburzeni” wychodzą na ideologicznych impotentów. Płacząc nad tym, że „Oburzeni” „upupiają” (Gombrowicza czytają! – pisałem, że bystrzaki) młodych w oczach reszty społeczeństwa, tak naprawdę nie mają temu społeczeństwu do zaoferowania nic oprócz własnego egoizmu. Brak woli przejęcia odpowiedzialności za społeczeństwo w którym żyjemy i dostrzeżenia problemów, które pośrednio, bądź bezpośrednio nas dotykają jest synonimem bierności, a nie odpowiedzialnosci. Młodzi neo-racjo-liberalni w swoim przekonaniu o byciu kowalami swojego losu, nie widzą tego jak działania kolejnych rządów zrobiły z nich kowadła. „Oburzeni” mają tą świadomość i wiedzą dobrze, jak ta świadomość wkurwia.
Wiara w wyzwolenie przez rynek przywodzi na myśl oglądanie taniego soft-porno z niewidzialnym partnerem. Parę osób siedzi przy stole pod którym chowa się ta oto niewidzialna ręka – dająca rozkosz, wywołująca zazdrość, tworząca potrzeby i nagradzająca bezrefleksyjny konsumpcjonizm niespodziewanymi pieszczotrami. Ci, których dotknie się cieszą. Ci, których nie dotyka są smutni, zawistni i zżarci przez zazdrość, bo przecież siedzieli przy tym samym stole i jedli to samo śniadanie. No i mamy nas, otępiałych widzów zazdroszczących szczytującym i mających tych, których ręka nie dotyka za nieudaczników. Problem powstaje w momencie, kiedy widzowie nie budzą się z transu zapominając , że jedyne ręce które mogą mieć realny wpływ na cokolwiek to ręce ludzi, a nie niewidzialnych bohaterów telewizyjnych bajek.
I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Można psioczyć na naiwność postulatów, na ich romantyzm, tylko, że jedyne alterantywy wobec nich, jeśli chodzi o działanie kolektywiczne to, bezpłodne „there is no alternative” z jednej i agresywne nacjonalistyczne „szukanie winnych” z drugiej strony. Ubieganie się o prawo ludzi do godnego życia (mylone przez „oburzonych na „oburzonych”” ze „zrobieniem tak, żeby każdy był bogaty”), czyli sprawiedliwej dystrybucji dóbr ma sobie z pewnością więcej dojrzałości, niż jęczenie na okradający rząd, który stoi ludziom na drodze do bogactwa. Jak pisał Fromm – „każdy człowiek ma niepodważalne prawo do życia, niezależnie od tego, czy spełnia swoje „obowiązki względem społeczeństwa”. My prawo to gwarantujemy naszym zwierzętom domowym, ale nie innym ludziom”. Jakoś w państwach z rozbudowaną opieką socjalną ludzie pracują i zdarza im się chyba też bogacić? Ludzie żyjący w krajach, gdzie czynna rola państwa w zapobiganiu patologiom jest normą i jeszcze do tego chcący pracować – czy da się to zrozumieć?
Ludzka pamięć jest bardzo krótka – utożsamiając „oburzonych” z „tymi strasznymi komuchami” młodzieńcy chyba nie do końca pamiętają, że działacze PRL-owskiej opozycji nie bili się o kapitalizm. „Nie spędziłbym [w więzieniu] ani tygodnia ani miesiąca, nie mówiąc już o ośmiu i pół roku w imię [budowy] kapitalizmu” – powiedział to Karol Modzelewski. Niemożliwe? A jednak… Naomi Klein w „Doktrynie szoku” pisząc o polskich przemianach ustrojowych (trafiliśmy na strony tej książki obok tak chlubnych przykładów przemian gosporadczych, jak Pinochetowskie Chile, czy Thatcherowska Anglia) podaje nas, jako modelowy przykład „friedmanowskiej teorii kryzysu”, gdzie „dezorientacja na skutek szybkiej zmiany politycznej, w połączeniu ze społeczmnym strachem, spowodowanym tapnięciem gospodarczym sprawiły, że obietnica szybkiej i magicznej zmiany – jakkolwiek iluzoryczna – okazała się zbyt silna by ją odrzucić”. „Nagroda wolności” z której cieszył się na okładce tegorocznego „Newsweeka” Leszek Balcerowicz, ma mniej więcej tyle logiki, co nagroda Nobla dla jego guru Miltona Friedmana.
Miałem szczęście (bądź pecha) nie mieć bezpośredniej styczności z rzeczywistością PRLu, a demokracja w Polsce jest niewiele starsza ode mnie, ale obserwując postawy wielu osób jestem święcie przekonany, że pozory normalności potrafią demoralizować ludzi, nie mniej skutecznie, niż poprzedni system. „Ludzkości nigdy nie brakowało powodów żeby zrezygnować z tego co ludzkie” (cytat z pana Vaneigema), to o co walczą oburzeni to zabranie chociaż paru tych powodów.
Mateusz Romanowski