Sięgnąłem po “Trucicielkę” z mieszanymi uczuciami. Raz, że Schmitt kojarzył mi się do tej pory przede wszystkim z „Oskarem i pani Różą”, której to książki, oględnie mówiąc, nie jestem fanem. Dwa, że ostatnim zbiorem opowiadań, który mnie oczarował było „Dwanaście opowiadań tułaczych” Garcii Marqueza.
Było to ładne parę lat temu. Od tej pory, może dlatego, że noblista zawiesił poprzeczkę naprawdę wysoko, kończąc kolejne tomy czułem się rozczarowany.
Tym przyjemniej byłem zaskoczony, gdy „Trucicielkę” skończyłem. Wszystkie cztery historie poruszają tematy śmierci, tragedii, zbrodni i strachu. Niby to ograne – zaczepienie o to co najbardziej przeraża i przepełnia atawistycznymi odruchami. A jednak Schmitt odnalazł w tym umiar i przy okazji opowiedział ludzkie historie. W każdej z nich widać jego fascynację śmiercią, jej konsekwencjami, przyczynami, odpowiedzialnością. Bo tutaj śmierć nie jest końcem – jest początkiem.
Najbardziej poruszające, przynajmniej dla mnie, jest opowiadanie „Koncert Pamięci Anioła”. Synteza muzyki klasycznej, rywalizacji, zbrodni i zemsty, a do tego zaskakujący zwrot akcji i przewrotna pointa. Po prostu opowiadanie – wzór. Bez dwóch zdań pozycja obowiązkowa. Z kolei tytułowa „Trucicielka” jest najgorsza (co nie znaczy zła).
Fabuła trochę naciągana i przerysowana, a tło w postaci małomiasteczkowej Francji nie przekonuje i nuży.Do tego cudowne nawrócenie starej kobiety i jej miłość do młodego księdza. Po prostu przesada. Co dodwóch ostatnich opowiadań, nie zdradzając szczegółów, są po prostu bardzo dobre, lekkie mimo ponurej tematyki.
Na końcu zbioru znajdziemy fragmenty dziennika autora z okresu tworzenia książki. Dla ludzi bardziej zainteresowanych literaturą wisienka na torcie. U Schmitta to nie nowość – taki pamiętnik znajduje się w drugim wydaniu niemal każdej jego książki. Tym razem wydrukowano go już przy pierwszym. Z przyjemnością czyta się go chwilę po skończeniu opowiadań, „na świeżo”. Sam Schmitt udowadnia, że niedługo może stać się równie dobrym pisarzem, co dramaturgiem. „Trucicielka” to książka dobra, idealna na długie jesienne wieczory.
Zapadnie w pamięć, nie zmęczy i zmusi do, lekko ponurej niestety, refleksji.
Bartek Serafinowicz