Wybory już lada dzień, a dalej można odnieść wrażenie, że na żadnej z telewizyjnych debat (nie mówiąc już o kompletnie idiotycznych spotach), wypowiedzi zaproszonych kandydatów, czy prasowych artykułów nawet nie otarliśmy się o realne problemy. Skaczemy gdzieś pomiędzy eskalacją agresji (PO, PiS), nijakości (PSL, SLD, PJN), aspiracją do gruntownej przebudowy światopoglądu przeciętnego Polaka (RPP) i nieobecnością (PPP). Skaczemy między okazywaniem współczucia, szczątkową pomocą dla plantatorów papryki, spotkaniami, złymi kibicami i panami redaktorami tak ogłupionymi, że już chyba sami uwierzyli w to, że obcujemy z czymkolwiek poważnym.
Na całe szczęście, bądź nieszczęście okazuje się, że przeciętny rodak tak ogłupiony nie jest (albo jest, aż tak, że nawet żal pisać), bo i tak większość z nich na wybory nie pójdzie – i nie muszą ich nawet do tego namawiać anarchiści. Przeciętny Polak w przeciwieństwie do anarchistów raczej jest daleki od pomysłów organizowania systemów „demokracji bezpośredniej, oddolnej kontrolowanej przez każdego obywatela, które mogą zastąpić system chaosu rządów”, bo w swojej błogiej nieświadomości, albo bolesnej świadomości tego, że nic zrobić się nie da jest radykałem kompletnym. Od początku krótkiej, trochę tragicznej, a trochę śmiesznej historii polskiej demokracji tylko cztery razy (Wybory Parlamentarne 89', Prezydenckie 90', Prezydenckie 95', Prezydenckie 00') udało się osiągnąć frekwencję powyżej 60%. Od ponad dekady mniej więcej połowa Polaków to radykalni demo-nihiliści. Według ich założeń :
1) nie ma demokracji
2) nawet gdyby demokracja była, byłaby niepoznawalna
3) gdyby nawet była poznawalna, to nie mogłaby być przedmiotem porozumienia między ludźmi
Podpunkt pierwszy, najbardziej radykalny być może nie każdy traktuje wyjątkowo poważnie, ale co do kryzysu demokracji zgadza się większość. O rozpiętości zjawiska niech świadczy to, że pisze o tym i Sławomir Sierakowski, i mówi Jarosław Kaczyński. Co oczywiście nie czyni z nich „demo-nihilistów”, ale jeśli i z lewa i z prawa padają takie tezy (oczywiście podane w diametralnie inny sposób) to nie dziwię się, że cząsteczka rodaków i tak wyciągnie z tego taką średnią, że właściwie demokracji nie ma wcale. Wiedzą o tym na przykład patrioci z „Marszu Niepodległości” i „Ruch Autonomii Polski” i nawet Janusz Korwin-Mikke który znowu nie może startować w demokratycznych, czy jak napisałby to na swoim blogu „d**********” wyborach.
Podpunkt drugi tyczy się już znakomitej większości, która ani nie ma czyta programów poszczególnych partii (czyli nawet nie wie jak demokrację rozliczać, gdyby jakimś cudem spełniła chociaż 1% swoich obietnic), ani nie ma ich przedstawionych w telewizji. Poważnymi demo-nihilistami są na przykład redaktorzy „szkła kontaktowego” mówiący bez cienia żenady o ewentualnej debacie między wszystkimi kandydującymi do sejmu partiami, jako o śmiertelnym nudziarstwie. Cóż, niestety poważne sprawy są zazwyczaj poważnym nudziarstwem. Nie wiem, jak reszta wyborców, ale ja chciałbym na przykład po przewertowaniu programów ponudzić się jeszcze przed telewizorem za cenę podjęcia bardziej świadomego wyboru. Polska demokracja właściwie jest niepoznawalna. Nie chcemy oglądać nudnego filmu, czytać nudnych książek, ani znać nudnych ludzi, czemu więc mielibyśmy tracić czas na oglądanie nudnych debat mających wpływ na naszą nudną przyszłość.
„Żargon postkomunistycznej transformacji zdominowały osobliwe metafory : „wychowanie do demokracji”, „egzamin z demokracji”, „demokracja, której potrzeba pieluch”(…) oto ludzie, którzy w rewolucji lat 1989-1990 dowiedli właśnie swojej dojrzałości, w ciągu jednej zaledwie nocy stali się dziećmi! Jeszcze wczoraj byli w stanie obalać totalitarne reżimy (…) nazwano dziećmi” pisze Boris Buden w książce „Strefa Przejścia”. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że dla większości „dzieci komunizmu” demokracja jest niepoznawalna, a przez ich bierność dzieci „dzieci komunizmu” o ewentualnych możliwościach (chociażby oddolnej inicjatywy społecznej) jakie daje demokracja zapomniały.
Odpowiedzią na „demokrację niepoznawalną” może być na naszej płaszczyźnie tylko ślepy radykalizm. Coraz weselej rozszerzające się rzędy prawicowych tytułów w kioskach utwierdzają mnie w przekonaniu, że jedyną prostą ucieczką od bezsilności jest przejęcie roli opisywanego przez Vaneigem'a „człowieka resentymentu” wykonującego proste funkcje i zachłyśniętego prostą wrogością. „Wystarczy obdarzyć nienawistnego przeciwnika twarzą, a tłum zacznie natychmiast małpować inną – tym razem uwielbianą – twarz : obrońcy, wodza, przywódcy” – ile już takich twarzy mamy. Niezależnie od tego, czy widzę Wojewódzkiego na okładce „Wprostu”, czy wielbicieli przygód pod namiotem, czy kibiców, czy konstruktorów krzyży z puszek po piwie widzę wyraźnie, że stanowią siłę tylko przez obecność mniej, lub bardziej realnego oprawcy i wybawiciela – dwóch materii określających się nawzajem i podtrzymujących swoją potęgę. Niedawno przeraziłem się nie na żarty myśląc o determinacji niektórych z wyżej wymienionych w wymierzaniu ciosów w twarze nienawistnych przeciwników. Problem tkwi w tym, że ciosy dla kogokolwiek spoza głównej osi sporu są tylko ciosami odtwórczymi. Tak jak w żenujących ripostach wybawicieli i oprawców, tak i w ciosach „ludzi resentymentu” jest walka tylko o abstrakcyjną cząstkę rzeczywistości, która zasadniczo nie spowoduje żadnej zmiany poza chorą satysfakcją zwycięzców.
Patrząc na postępującą polaryzację światopoglądową Polaków chyba nie trzeba tłumaczyć podpunktu trzeciego. Jak wiemy od Rymkiewicza – jest wojna. Nie wiem, czy bardziej straszna, czy zabawna. Wiem tylko, że wolałbym, żeby wojna toczyła się o coś bardziej poważnego, bo to co widzę w mediach zdawałoby się przeczyć tezie, że na wojnie nie ma żartów.
Wiem tylko, że dopóki trwa wojna nawet milion akcji namawiających do oddania głosu, niezależnie od tego, czy będą to głosy kobiet, dzieci, czy kosmitów nie zmieni jakości uprawianej demokracji. Zdrowa demokracja na pewno nie jest demokracją „wyboru mniejszego zła”, a demokracją związaną z odpowiedzialnym działaniem przynajmniej większości wyborców. Wyborców, którzy popukaliby się w głowę, kiedy pan przedstawiający się jako socjaldemokrata opowiada się za wprowadzeniem opłat za studia na wszystkich kierunkach humanistycznych i raczej zaniepokoiliby się na wieść o tym, że ktoś mógłby pozbawić ich dostępu do informacji publicznej w wyjątkowych okolicznościach. Ale przecież prywatni ludzie mają inne, prywatne problemy.
Mateusz Romanowski