Spacerując po rodzinnej Łodzi zorientowałem się, że właśnie mija dziesiąty rok od mojej przeprowadzki do Warszawy. Jako że okrągłe rocznice są zwykle pretekstem do refleksji, czy analizy spojrzałem na obydwa miasta. Po tych dziesięciu latach wsiąkłem w stolicę. Oczywiście, co z chęcią mi wytkną rodowici Warszawiacy, nie urodziłem się tutaj, ale w tym momencie mówiąc dom myślę o Warszawie.
Ale przejdźmy do sedna. Do niedawna dwa największe miasta w Polsce, niedługo połączone zostaną autostradą (o ile w końcu rozwiązany zostanie kazus chińskiej korporacji i jej potencjalnych następców). Dzieli je raptem niewiele ponad sto kilometrów. Rzut kamieniem nawet jak na polskie warunki. Jednak mimo tego różnią się wszystkim.
Przyznaję się, w Warszawie przebywam zwykle w Centrum, lub na Ursynowie, sporadycznie na Mokotowie – w dzielnicach, nazwijmy to, lepszych. Z kolei w Łodzi oprócz wypadów na imprezy obracam się wśród rozsypujących się kamienic i bloków słynnych Bałut. Może stąd wynikają moje przemyślenia. Ale fakt faktem, Łódź nie ma się najlepiej.
Obydwa miasta borykają się z podobnymi problemami. Remonty ulic, korki, zanieczyszczenie powietrza. Na tym podobieństwa się kończą. Łódź niewiele zmieniła się od mojego wyjazdu. Dobrze, pojawiły się nowe tramwaje, wyremontowano wiele kamienic, powstała Manufaktura której, muszę przyznać, Warszawa może pozazdrościć. Ale poza tym stało się niewiele. Piękna ulica Piotrkowska powoli umiera – wspomniana Manufaktura zabrała ze sobą sklepy. Poza coraz gorzej funkcjonującymi pubami i kawiarniami oraz zagłębiem klubowym jest tutaj niewiele. Ulica ta stała się zwykłym deptakiem dla turystów.
Bezrobocie jest wysokie, młodzi nie mają zbyt wielu perspektyw. Plan? Skończyć studia na wciąż trzecim najlepszym uniwersytecie w Polsce i uciec. Albo zagranicę, albo właśnie do Warszawy. Ta sama młodzież ma za to w sobie luz niespotykany w Warszawie. Wyglądają równie dobrze jak ich rówieśnicy w stolicy. Jednak noszą się bez tego powszechnie wyśmiewanego „warszawskiego” stylu. Brak tutaj wszechobecnego lansu, brak potrzeby ciągłego (i męczącego) błyszczenia. Ludzie są bardziej spontaniczny, otwarci. Na pierwszy rzut oka po prostu szczęśliwsi. Mimo że w godzinach szczytu pociągi relacji Łódź-Warszawa są bardziej zatłoczone niż stołeczne metro.
Przejdźmy do Warszawy. Bogatsza, ładniejsza, z wieloma atrakcjami. Wygodna, z całkiem dobrą komunikacją miejską. Jakby nie patrzeć stolica, ze wszystkimi zaletami takiego stanu rzeczy. A więc z pieniędzmi, z inwestycjami, imprezami kulturalnymi. Powiedzmy wprost. Tutaj żyje się lepiej. Jednak wśród tych peonów na cześć Warszawy pojawiło się w mojej głowie pytanie: jaka jest tego cena?
Brak klimatu, brak atmosfery, brak tego co tworzy miasta magiczne. Jest ładnie, jest kolorowo, jest co robić, jest gdzie pójść. Jednak wciąż czegoś brak. Brak klimatu, którego Łódź ma aż w nadmiarze. Nie jest przypadkiem, że wszyscy zachwycają się tym jak jest na Pradze. Czym jest Praga? Gorszą, nudniejszą wersją Łodzi.
Z całą pewnością Łódź wciąż będzie pogrążać się w marazmie, Warszawa będzie się rozwijać i wciąż wyprzedzać resztę kraju o kilka długości. Mamy się z czego cieszyc, Warszawę w końcu będzie można nazywać europejską metropolią. Tylko czy warto osiągnąć to pędząc na złamanie karku, zmieniając wszystko, zatracając się w tym co przyjdzie z zachodu i budując kolejne szklane wieżowce? Nie tylko budżetem mierzy się bogactwo miasta.
Bartek Serafinowicz