Bezpieczeństwo energetyczne Polski. Ostatnio coraz częściej słychać ponaglenia, że Polsce może zabraknąć prądu. Już w tym momencie kupujemy go za granicą. Ale bez dużych nakładów pieniężnych będzie znacznie gorzej.Wszystko rozgrywa się o emisję, a raczej o kwoty emisji jakie ma nasz kraj. Jako, że polskie elektrownie w 90% zużywają węgiel do produkcji elektryczności, a węgiel wytwarza najwięcej emisji CO2, prawa do emisji są największą zmorą potentatów energii. Nadal nie ma jasnych i precyzyjnych uzgodnień jak rozdzielać prawa do emisji w naszym kraju, a czas nagli. Na dodatek większość polskich bloków energetycznych jest stara. Tak stara, że w ciągu paru następnych lat trzeba będzie je zamknąć. Problem w tym, że nie mamy ich czym zastąpić. Inwestycje można policzyć na palcach jednej ręki. Energia atomowa jest w Polsce czystą mrzonką, cokolwiek premier i kolejne rządy mówią. Najwcześniej prąd popłynie w 2020 roku. A nie mamy tyle miejsca, żeby wybudować wystarczająco wiele wiatraków. Poza tym wiatr nie wieje 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Czas nam się kończy. Jeśli czegoś nie zrobimy, będziemy mieli zaciemnienia. Nie ma łatwych rozwiązań. Trzeba naprawdę dużych pieniędzy, bo prądu już brakuje. Jak do tej pory łataliśmy dziury kupując prąd za granicą. Tylko, że nawet tego nie da się robić w nieskończoność. Bo linie przesyłowe nie są wystarczająco przepustowe. Nie istnieje także jakiś rozsądny plan zastąpienia zużytych bloków energetycznych. Teoretycznie można by zbudować sieć tanich (to pojęcie względne) elektrowni gazowych, ale to zwiększyłoby nasze uzależnienie od gazu. Gaz łupkowy, o którym mówi się prawie codziennie może nie rozwiązać naszych problemów. Chociaż podobno mamy go dużo. Tylko jeszcze nikt nie umie powiedzieć czy będziemy mogliby go wydobyć i ile to będzie kosztować. Pomóc może port gazowy w Świnoujściu, ale tylko trochę. I tak ten gaz trzeba będzie kupić i zań zapłacić. Bez gazu łupkowego nie będziemy w stanie zwiększyć rodzimego wydobycia. A co z nowoczesnymi elektrowniami węglowymi? Są droższe od gazowych, wytwarzają więcej dwutlenku węgla. A na dodatek buduje się je znacznie dłużej niż gazowe. Poza tym i tak wytwarzają najwięcej dwutlenku węgla i wciąż mają małą wydajność. Inna sprawa – kto za to wszystko zapłaci? Jeśli nie wiecie kto, to wam powiem. Każdy, kto korzysta z prądu w Polsce. Bo przecież nie koncerny i zakłady energetyczne. Dlaczego tak się stało? Przez lata kolejne rządy zaniedbywały energetyczne problemy. Brakowało nie tylko pieniędzy – bo tych nigdy na nic nie ma w nadmiarze, ani nawet w wystarczających ilościach. Ale co gorsze, nie było żadnego planu na przyszłość. Łatwo pozyskać pieniądze z prywatyzacji, ale gdy przychodzi nowy właściciel on patrzy na zysk. Co wiąże się ni mniej ni więcej, z przerzucaniem kosztów na klienta. Przecież trzeba zarobić, skoro wydało się tyle pieniędzy na zakup firm od Skarbu Państwa. Gdybyśmy choć wybudowali linie przesyłowe większej przepustowości, żeby można było kupić prąd za granicą – to przynajmniej nie mielibyśmy wciąż ręki w przysłowiowym nocniku. Czy jest zatem światełko w tunelu? Eksperci mówią, że jest jeszcze inna droga do spokoju o bilans energetyczny. Każdy z nas powinien zainwestować w swoje źródło energii elektrycznej. Przydomowe elektrownie wiatrowe. Pompy ciepła. Ogniwa fotoelektryczne. Prąd z biomasy. Prąd ze śmieci. To, co wyprodukujemy – można by spożytkować samemu. Oszczędziłoby się podwójnie w ten sposób. Wszelkie nadwyżki dałoby się zwrócić do sieci energetycznej. A własny prąd oznacza oszczędności na rachunkach. Tylko, że ten sposób to tylko łatanie dziur. Musimy wymieniać stare elektrownie na nowe, budować linie przesyłowe. Wybudować tą elektrownię atomową, a nawet dołożyć się do budowy tej na Litwie i w Obwodzie Kaliningradzkim. Tak, żeby za kolejne lata znów nam nie brakło. Tylko który rząd widzi poza 4 lata swojej kadencji? www.ZielonyDziennik.pl, Artur Pomper