Jeżeli w swoim życiu odcinamy się całkowicie od świata zwierząt, to robimy to ze względu na ukazanie swojej wyższości (intelektualnej) nad nimi.
Jednak wiele cech wskazuje na to, że wciąż posiadamy pewne pierwotne instynkty, zachowania i tendencje które zbliżają nas do świata fauny. Niejednokrotnie w dokonywanych wyborach (nawet politycznych) kierujemy się uczuciami, a w kontaktach z innymi działa nasze libido "nakręcając" nas do podejmowania decyzji, które stoją daleko od zdrowego rozsądku, a bazują na hormonach i odczuciach chwili. Destrudo z kolei kieruje ludzkość do wojen, rywalizacji i konfliktów, każde państwo, naród czy plemię, od zarania dziejów chciało mieć więcej złota, terenu, czy władzy. Realistyczna wizja stosunków międzynarodowych (i może nawet całej rzeczywistości) podpowiada nam, że na świecie panuje egoizm, a państwa konkurują ze sobą – każdy zwrócony jest do wewnątrz. Liberalna wizja świata zakłada pozytywne i pokojowe współistnienie, funkcjonowanie państw w pokojowych warunkach, bez wojen, sporów, przy współpracy, uśmiechach i oklaskach. Obecnie stosunek tych teorii wynosi 90 do 10. Gdy państwa działają wspólnie widzą tam własne interesy, a nie interesy całego świata, owszem zdarzają się jednostki wybitne, orędownicy pokoju – Jan Paweł II, Ghandi, M.L. King, Sacharow, Wałęsa, czy Kuroń, ale równowaga światowa (a raczej jej brak) narzuca na drugą szalę wagi szaleńców, obłędnych wodzów, egoistyczne jednostki – Pol Pot (Saloh Sar), Idi Amin Dada, Ho Szi Min, Usama ibn Ladin, Slobodan Milosevic i niestety wielu, wielu innych.
George Friedman w doskonały sposób zauważył obłęd supermocarstwa jakim są (jeszcze) Stany Zjednoczone. Jak pokazują statystyki historyczne, Stany Zjednoczone mają tendencję do zwalczania konfliktu w zarodku i definitywnie. Fakt ten sprawia, że Amerykanie toczą wojny przez 10 procent czasu swojego istnienia, wliczając jedynie największe konflikty. W XX wieku Stany Zjednoczone toczyły wojny przez 15 procent czasu swojego istnienia, natomiast dane wskazują, że w XXI wieku Amerykanie toczą walki bez przerwy. W imię wolności, która w obliczu strat w ludziach w I i II wojnie światowej, wojnie w Korei, wojnie w Wietnamie, wojnie w Kambodży i Laosie, wojnie w Afganistanie, wojnie w Sudanie, wojnie w Iraku, oraz "interwencji" w Libii, jest jedynie pustym i zupełnie nic nie znaczącym słowem. To slogan, który od czasów Roosevelta do ery Obamy ma zapewnić czyste sumienie administracji, która chce za pośrednictwem Pentagonu, a dalej Rady Bezpieczeństwa Narodowego i jej rezolucji zapewnić sobie czyste sumienie i osiągać własne cele.
I tutaj po raz kolejny przebija się wraz z aplauzem mediów Libia, która walczy bez przerwy już ponad pół roku. Powstańcy uciskani przez Muamara Kadafiego przejmują stolicę Libii. Trypolis broni się jeszcze resztkami sił opłaconych petrodolarami władcy, choć na dniach na pewno upadnie. Ostatni wierni Muamara liczą już chyba na 72 dziewice w niebie, bo bombardowania NATO i przejęcia rafinerii przez rebeliantów odcinają pokarm dla maszyn, a jak wiadomo bez zalania baku nikt nigdzie nie pojedzie. Zwycięstwo już dawno oddaliło się od władcy i jego bojowników. Synowie Kadafiego zostają schwytani lub poddają się sami w ręce atakujących, oddziały wierne wodzowi idą w rozsypkę. Rebelianci skandują imiona Obamy i Sarcozy'ego, cieszą się wolnością, chcą aby Kadafi dobrowolnie się poddał, wtedy walki ustaną na dobre i będzie można zacząć poważnie rozmawiać. W powietrzu ciągle latają bezzałogowe samoloty sił USA (tzw. predatory), które poszukują celów. Jak donosi portal TVN 24 do ustąpienia Kadafiego nie nawołują już tylko Stany i Francja, ale też NATO (Rasmussen), UE (baronessa Ashton), Australia (premier Julia Gillard), Wielkiej Brytanii (premier Cameron), a Chiny popierające rebeliantów oczekują stabilizacji w Libii. Moim zdaniem (choć przeszłość pokazywała inaczej) to kwestia czasu, zanim 10% Trypolisu zajętych przez siły Kadafiego zostanie odbite i upadnie autorytarny reżim ekscentrycznego nomada-władcy.
Edgar Czop