Rocznice to dla Polaków czas wzmożonej aktywności. Ludzie wychodzą z domów oglądać rekonstrukcje rzezi, powspominać z łezką w oku czołgi na ulicach, siadać na ławce z muzyką Chopina.
Być może zaczynają czytać autorów książek, którzy ileś lat temu pożegnali się ze światem lub włączają telewizor i słuchają, dlaczego najwyższy czas fetować. „Zanim zostaniemy zapomniani, przemieni się nas na kicz. Kicz jest stacją tranzytową pomiędzy bytem a zapomnieniem” – pisał Kundera. Na takim błyszczącym tle setna rocznica śmierci Brzozowskiego wypada wyjątkowo mało atrakcyjnie. Przy Miłoszu ludzie krzyczą, kłócą się. Jego „biografia-klocek” miażdży, czy nie? Jej główny bohater spiskował, czy nie? Jeśli spiskował, to jak bardzo? Czy Polakiem wielkim był, czy tylko dezerterem z pola bitwy? Brzozowski mógłby być przecież tematem równie dobrym. Współpraca z Ochraną, na którą nie ma dowodów, mogłaby być wyśmienitą spluwaczką dla wrogów salonu, niepokornych i walczących z komuną rycerzy czy innych ostoi polskości w Polsce niebędącej polską suwerenną. Dlaczego więc nie jest? Dlaczego nie Brzozowski?
Zdaje się, że nieatrakcyjność Brzozowskiego wynika przede wszystkim z braku narzędzi do choćby otarcia się o myśli zawarte w jego pracach, nie mówiąc już o ich zgłębieniu. Od początku edukacji czytamy peany na cześć polskości, w których jedynym bólem, który możemy odczuć, jest ból „skrzywdzonej ojczyzny”. Mija on zaraz po tym, gdy przypomnimy sobie, że jest 2011, a nie 1944, czy 1655. O tęczowym europejskim terrorze też będziemy pewnie czytać dopiero po wyrwaniu się z jego szponów. Też ku pokrzepieniu serc. Z drugiej strony na listach lektur nie brakuje wrażliwców (Werterów), gdzieniegdzie są nawet to wrażliwcy, których obchodzi drugi człowiek (doktorzy Judym i Rieux), nie brakuje poczucia absurdu w zbiurokratyzowanym świecie (Józef K.). Wiemy też coś o romantyzującym chuligaństwie. Jeśli zdajemy rozszerzoną maturę i usłyszymy co nieco o Marku Hłasko, Wojaczku i Stachurze. Z całym etycznym, patriotycznym arsenałem potrafimy więc cierpieć w imię ojczyzny, cierpieć w swoje imię, cierpieć w imię innych i cierpieć w imię wszystkiego, na co pozwala nam powieść paraboliczna. W całym tym bólu brakuje jednak rzeczy niezwykle istotnej dla zrozumienia myśli Brzozowskiego – świadomości zaplątania człowieka w kulturę i woli ingerencji w nią. Będąc częścią europy, która „pierwsza ogłosiła, że świat jest tworzony przez kulturę”, a tworzenie kultury wzięła za obowiązek człowieka, większość osób niezależnie od natężenia patriotyzmu żyje bez takiej świadomości, nie mówiąc już o woli „pracy”.
Jak mieć pewność, że „cierpienie nie zastąpi pracy” w otoczeniu, w którym cierpienie krzepi nam serca „potopem”? Kiedy już same ciągi skojarzeniowe ze słowami Ojczyzna (zabrana, wiecznie wyrywana ze szponów innych państw) i Męstwo (z perspektywy innych być może na granicy samobójczego idiotyzmu) narzucają nam taki, a nie inny stosunek do rzeczywistości. Niestety, nie wiążemy Ojczyzny z dumą, jak chciałyby tego sieroty po Romanie Dmowskim. Bez tej dumy biczujemy się podwójnie, co wspaniale widać we wszystkich miejscach, gdzie robiliśmy rzeczy naganne, a zamiast okazania pokory, świecimy wilczymi ząbkami, przyjmując za mechanizm obronny tłumaczenie „inni robili gorzej/inni też robili/ jakie to ma znaczenie, kiedy wtedy nas mordowano”. Brzozowskiego dziś pewnie podobnie, jak obrońcy polskości śmieszyliby wychodzący z biur podróży obywatele świata. „Kiedy usiłujemy wyzwolić się od historii, padamy ofiarą historii niezrozumiałej(…) Podoba nam się to czy też nie: jesteśmy tym, czym jesteśmy – tj. wytworami pewnej historii. Nie uda nam się wyjść poza nią. Możemy zmieniać tylko maski, formy, nie zmienimy zasadniczej treści” – pisał w Nasze „ja” i historia. Dla autora świadomość życia w pewnych warunkach uformowanych przez czynniki, na które wpływ ma człowiek, jest kluczem do działania i walki.
Co może jeszcze odrzucać od myśli Brzozowskiego to „niejednolitość jego tekstów, zachwiania konstrukcyjne i brak harmonijnego ładu, stylistycznego uspokojenia”, które brały się z myśli „zawsze czegoś nowego ciekawej i nigdy nie zakończonej, tej myśli, która nie zwykła się była cofać przed żadną trudnością ani żadną pokusą”(Dwa profile Brzozowskiego Tomasz Burek w; Humor i Prawo, Czytelnik, Warszawa, 1988). Czy potrzebna nam jest myśl niedokończona? Czy jesteśmy tak naprawdę przygotowani na przyjęcie do siebie myśli, która nie daje nam dróg na skróty? Czy bunt aplikowany nam podczas procesu edukacji ma wartość tylko wtedy, kiedy kończy się potulnym nawróceniem, jak w „trenach” Kochanowskiego? Czy myśl Brzozowskiego dałoby się zamknąć w maturalnym kluczu, czy łatkach polskich nauczycieli? Program edukacji, przyzwyczajający uczniów do tego, że streszczenie, charakterystyka bohaterów i plan zdarzeń ma większą wartość niż treść dzieła, odwrót od refleksji na rzecz przyswajania twierdzeń od lat walczy na noże z urokiem czytania w całej rozciągłości. Rzeczywistość opisywana przez Fromma w Mieć, czy być, gdzie „uczniowie oraz treść wykładu pozostają w zadziwiający sposób obcy względem siebie” i „łączy ich tylko relacja posiadania” zamyka drogę do krytycznego podejścia do rzeczywistości. „Każdy student staje się właścicielem zbioru twierdzeń wymyślonych przez kogoś drugiego”, z którymi nie robi nic.
Do zrozumienia większości książek (ale też drugiego człowieka) kluczowa jest specyficzna wrażliwość, której nie uczy nas, ani szkoła, ani większość wychowawców, nie mówiąc już o okradanych przez państwo publicystach pokolenia JK-M. Polska edukacja przywiązana do zniewalających dogmatów jest bardzo daleko od wizji frommowskiej, w której „wiedza jest wyłącznie aktywnością myśli przebijającej zasłony, myśli, która nigdy nie odczuwa nawet pokusy, aby skrzepnąć w poszukiwaniu pewności”. Skrzepnąć? O ile czytamy ku pokrzepieniu serc, to od lat uczymy się raczej ku skrzepnięciu umysłów.
Co ciekawe taki stan rzeczy przewidział, czy raczej jako „krytyk współczesności” dostrzegał już za swojego życia sam Brzozowski. Widział chociażby w zamianie wychowywania ludzi jako jednostek świadomych i odpowiedzialnych na wychowywanie wyborców. „Dzisiaj w krajach, gdzie rzekomo demokracja posunęła się daleko, wychowuje się nie ludzi – budowniczych swego społeczeństwa, lecz wyborców. Zagadnienie jak ma myśleć ten, co będzie rządził, przysłaniało oczy na najgłębsze i jednie demokratyczne postawienie sprawy : jak przygotować ludzi, co dźwigać świadomie mają, całokształt życia narodowego, które wpierw wytworzone być musi, zanim o rządzeniu będzie mowa” – pisał w Głosach wśród nocy. Nie mieliśmy czasu „nauczyć się” demokracji, jednak jeszcze większą bolączką jest świadomość, że krytyka tego stanu rzeczy dziś wywołuje głównie obojętność. „Rzeczywistość może się bezwstydnie powtarzać, podczas gdy myśl wobec tego powtórzenia zapada w milczenie” – pisał Kundera, dostrzegając jak z biegiem czasu krytyka konsumpcjonizmu, biurokratyzacji, czy korupcji w kościele – zamieniła się w banał.
Poprzez ignorowanie problemów w zarodku dochodzą one do rozmiarów, które przestają obchodzić kogokolwiek. Tylko wnikliwych obserwatorów rzeczywistości może niepokoić jak patologie stają się norm
alnością. Wnikliwość i krytyczne spojrzenie trzeba jednak uprzednio w sobie obudzić. Wybrać czerwoną pigułkę i zobaczyć dokąd prowadzi królicza nora. „Swój intelekt, swoją wrażliwość zdobył człowiek, walcząc o swe istnienie: są to dorobki społecznej walki o byt. Dziś nabywamy je, oddalając się od tego zasadniczego stanowiska życiowego, które je wytworzyło. Przyswajanie sobie wyników działalności, pracy, walki dziejowej, olbrzymiego twórczego życiowego procesu historii nie jest związane ze zdolnościami i dążeniami czynnymi, lub też pozostaje w całkowitej z nimi sprzeczności. Stąd wynika paradoksalne ukształtowanie nowoczesnej psychiki kulturalnej : opanowujemy wyniki pracy dziejowej, stając się niezdolnymi do brania w niej udziału” – to znów Nasze „ja” i historia. Praca przyswajana przez nas przez lata wymaga powtórzenia poprzez czynny udział, jednak brak recept na to jak ją wykonać inaczej, niż jako jednostki. Większość osób czuje większą solidarność z markami, które wybiera, niż drugim człowiekiem zamieniając się w rzecz w posiadaniu rzeczy. Rzeczy nie krwawią.
Wszystkie diagnozy Brzozowskiego aktualne dziś równie mocno, jak za jego życia, doprowadzają nas do rzeczywistości „mentalnego szalikowstwa”, gdzie ludzie, nie mogąc opowiadać się za sobą, opowiadają się za wszystkim, co tożsame z ich klubem zbudowanym na gruzach dawnej międzyludzkiej solidarności. „Smoleńsk, PiS, obrona kiboli, urażona ojczyzna”,”PO, Unia Europejska, przyjaźni ludzie, dumna ojczyzna”, „Palikot, obudzony antyklerykalizm, tolerancja, legalizacja”, „SLD, przyjazny Grześ, aborcja i eutanazja”, „Korwin, numer jeden w internecie, wolność, idol studentów opowiadających się za prywatyzacją z rodzicami na państwowych stanowiskach” – wybierz swoją opcję i nie próbuj spiskować przeciwko niej. Prawdziwym zagrożeniem nie jest dziś ani „terror salonu”, ani „terror ciemnogrodu”, prawdziwym zagrożeniem jest „terror apatii” i „terror ślepego radykalizmu”, psychicznego „retinosis pigmentaria” pozwalającego patrzeć swoim oczom tylko naprzód, bez zdolności patrzenia na boki. Naszego mitycznego zaangażowania z powstań i PRL-u nie jesteśmy w stanie uaktywnić w nowej, demokratycznej rzeczywistości, która stawia przed nami inne wyzwania, gdzie wrogiem nie jest „czerwony”, Niemiec, czy Bolszewik, a rozwiązania nie zawsze są czarno-białe (czy raczej, tak jak chcieliby widzieć publicyści Wyborczej i Rzeczpospolitej „czerwonoczarne”). Jedyną słuszną linią obrony jest więc apatia (kiedy nie wiemy, kto jest wrogiem, nie mamy się, o co bić), albo swoiste „PRL love story” (jeśli nie wiemy, kto jest wrogiem, wrogiem jest komuna). Pierwszą opcje uprawiają Młodzi Wykształceni z Wielkich Ośrodków. Drugą walczący publicyści i kółka ich wyznawców, którzy pod nieobecność realnego zagrożenia mają okazję kopnąć trupa, kiedy za jego życia zajmowali się pisaniem książek Science Fiction, albo przerażeni czołgami pierdzieli w stołek. Pierwsza opcja nie doprowadza do niczego, druga tylko do inwigilacyjnej paranoi. Niczego też, oprócz pieszczenia własnego ego nie daje facebookowe „zaangażowanie jednego kliknięcia”, kończące się na trollowych dyskusjach między „szalikowcami” i debilnymi wierszykami w miejscu, w którym kiedyś być może stały argumenty.
„Praca krytyka współczesności ma pewne powinowactwa z tą, jaką wykonuje paleontolog, gdy ze znalezionego szkieletu odbudowuje postać zaginionego zwierzęcia. I my na powierzchni żywej, nawet najbardziej aktualnej literatury odnajdujemy tylko fragmenty życia, które zastyga już lub zastygło, zawsze już są to cząstkowe, przypadkowe odłamki ducha, i z ich natury odcyfrowuje się z wzruszeniem budowę i prawa działania życia, które takie wyrzuca z siebie odpadki i świadectwa” – jest to praca, którą powinniśmy wykonać, niezależnie od tego jaką pigułkę wybierze reszta. Do zdobycia mamy rzeczywistość, którą możemy formować, do stracenia – nic prócz nudy.
Mateusz Romanowski