26.04.2011 Torquay
Dziennik emigranta: Angielskie obsesje na temat domu
Każdy Anglik a nawet Brytyjczyk marzy o swoim własnym domu.
To właśnie tu ukuło się powiedzenie „home sweet home” które można by przetłumaczyć jako nie ma jak w domu, oraz „home is my castle” – mój dom jest moją twierdzą (to drugie dzięki wywalczonym prawom osobistym, które uniemożliwiały aresztowanie bez sądu). Oba porzekadła są przykładem angielskich obsesji na punkcie posiadania własnego domu. Ta niezmierna chęć, żeby mieć własne cztery kąty doprowadziła do zdziwaczenia rynku i wielkich problemów, jakimi boryka się obecnie kraj pogrążony w kryzysie (trudno powiedzieć, czy już z niego wyszliśmy, na razie nie jest to pewne – więcej informacji już w przyszłym tygodniu kiedy opublikują dane za pierwszy kwartał tego roku). To przez nieruchomości zaczął się obecny kryzys, gdy rząd musiał wykupić jeden z największych banków udzielających hipoteki.
Przede wszystkim strasznie dziwnie budują tu domy. Na łapu capu, wieczną prowizorkę, ino żeby stało. Cienkie ściany, brak dobrej izolacji, nikłe fundamenty. Odwieczną zmorą angielskich domów jest grzyb na ścianach – wskutek braku ocieplenia. Generalnie, przynajmniej w moich stronach buduje się jakby to były tropiki, choć średnia temperatura stycznia nie oscyluje wokół 30 stopni, a jest 25 stopni niższa. Znaczna część domów ma wszystkie rury wodne na zewnątrz. Sami sobie możecie dopowiedzieć co się stanie jak mróz chwyci (choć zdarza się to nieczęsto). Poza tym nie wszystkie domy mają ogrzewanie centralne. Różnego rodzaju maleńkie grzejniki, kominki przerobione na gaz lub prąd. Ludzie generalnie oszczędzają na ogrzewaniu, jedyną grupą, która ma zawsze gorąco to ludzie starsi – bo im państwo dopłaca do ogrzewania. Im nowszy dom – tym gorzej jest zbudowany, a inną prawidłowością jest – im nowszy dom tym mniejsze ma pokoje. Owszem zdarzają się budynki z rozsądnymi pokojami, ale to są raczej domy bogatych ludzi. Nowe domy i mieszkania są klaustrofobiczne – małe i dość ciemne.
Podobnie jest z mieszkaniami do wynajęcia. Zdarzyło mi się mieszkać w jednym mieszkaniu, które było można by rzec przestronne, z dużymi i jasnymi pokojami, a okna wychodziły wprost nad morze. Mieszkanie cudne, szkoda, że dane mi tam było mieszkać tylko parę miesięcy – jedynym mankamentem było, że był za daleko od pracy (miasto obok). Nawet miejsce w którym teraz mieszkam ma w sumie niewielkie sypialnie w porównaniu do wielkości całego domu, ale dzięki temu jest w nim osiem sypialni i prawie tyle samo łazienek. Ale dom jest warty prawie 800 tysięcy funtów. Gwoli ścisłości – mam tam tylko jeden pokój z łazienką – mniej więcej pokój ma 3 metry na 4 (na szczęście mogę korzystać z wielkiej kuchni i salonu na parterze). Ale moje poprzednie mieszkania były znacznie mniej okazałe. Pierwsze mieszkanko było w jakiejś dziwnej suterenie, ja miałem pokoik z oknem z matową szybą, a nieliczne pozostałe okna wychodziły na wejście do mieszkanka. Było zimne, mokre i ciemne. Cały czas trzeba było świecić światło. Kolejne miejsce – to jedyny lokal z rozsądnymi proporcjami, ze wspaniałym widokiem na plażę i morze. Później musiałem się przenieść do miasta obok (było bliżej do pracy) i tam dzieliliśmy pokój z aneksem kuchennym oraz sypialnie z najmniejszą łazienką świata we dwoje. Łazienka ta, zrobiona z zabudowanej szafy była tak duża, że siedząc na toalecie, można było myć zęby w mikroskopijnej umywalce (z dwoma kurkami) a jednocześnie moczyć nogi w brodziku. Najgorsze były jednak braki w ciepłej wodzie przytrafiające się prawie bezustannie. Wierzcie mi w zimnej wodzie można się wykąpać, ale nie w gorącej.
Potem zrażeni ciasnotą łazienki i całego lokum przeprowadziliśmy się do horrendalnie drogiego maleńkiego bungalowu, niedaleko starego mieszkania. Na 50 metrach kwadratowych były dwie sypialnie (jedna pojedyncza, druga podwójna) salonik, łazienka i kuchnia. I dopóki mieszkaliśmy we dwoje było tam tak w sam raz, ale z półtora roku we dwoje mieszkaliśmy mniej niż połowę tego okresu. W szczycie było z nami kolejne 3 osoby, co sprawiało, że było nam ciasno. Przynajmniej było ciekawiej, a rachunki były niższe.
Typowym przykładem angielskich osiedli są ulice pełne jednakowych domów. Jednakowych nie tylko w wyglądzie zewnętrznym, ale także wewnątrz. Niekiedy mają całe 4 metry szerokości! Z przodu mniejszy lub większy trawnik, a na tyłach maleńki ogródek. I takich ulic są tu całe masy. Identyczne domy kubek w kubek – i biada ci, jeśli nie masz poprawnego adresu – opis domu z pewnością nie wystarczy! Oczywiście nie wszystkie dzielnice są tak zbudowane. W naszej okolicy jest cała masa wielkich wiktoriańskich willi, które zostały podzielone na mniejsze mieszkanka. Część z nich jest do wynajęcia, w części mieszkają sami właściciele. W ogóle ta mania posiadania swojego domu spowodowała, że ponad dwie trzecie Anglików posiada mieszkanie w którym przebywa, a zaledwie 1/3 wynajmuje.
To co jest dla nas obce to mieszkania dla emerytów – jako, że Torbay jest miejscem, gdzie wielu Anglików przenosi się na starość istnieje grupa budynków tylko dla potrzeb emerytów i rencistów, w których trzeba przestrzegać warunków umowy (głównie chodzi o utrzymywanie ciszy i spokoju), ale jest także zapewniona opieka menadżera oraz niektóre usługi (na przykład pralnia, ochrona, itp). Do tych mieszkań dostęp jest utrudniony, bo czasem trzeba mieć też pozwolenie mieszkańców na wprowadzenie się – mają oni prawo veta.
Tak jak mówiłem jedna trzecia osób wynajmuje swoje siedziby, a największym właścicielem wynajmowanych mieszkań jest zwykle gmina, czy też samorząd lokalny. O takie mieszkanie może ubiegać się każdy, ale kolejka jest gigantyczna – w Torbay to około pięć tysięcy osób (na 130 tysięcy mieszkańców). Inna sprawa, że standard tych mieszkań może być bardzo różny, od blokowisk, gdzie panoszy się najgorszy element społeczny, po nowe mieszkania, gdzie jest całkiem przyzwoicie. Ale dostać takie lokum nie jest takie łatwe – najlepiej mieć wielodzietną rodzinę, najlepiej z niepełnosprawnymi dziećmi, nie pracować – lista bowiem jest długa, a liczba mieszkań strasznie ograniczona.
Artur Pomper