Realia finansowe oczami misia

0
1360
views

Redaktorzy porównywarki finansowej Comperia.pl wspólnymi siłami (swoimi i historyków) postanowili przypomnieć sobie sposoby, jakimi 20 – 30 lat temu, a nawet jeszcze wcześniej, oszczędzano i zarabiano.

Banałem wydaje się stwierdzenie „To były zupełnie inne czasy…”, niemniej chyba tylko ono oddaje pełny sens sytuacji…
Jakże inaczej, niż tylko z rozdziawionymi ustami, może słuchać dzisiejsza młodzież (do tej zacnej grupy wliczamy także pokolenie 30-latków) swoich rodziców i dziadków, wspominających szalone czasy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Odnalezienie się w rzeczywistości, która minęła (dla większości chyba „na szczęście”) bezpowrotnie, z perspektywy dzisiejszych dni wydaje się nie lada wyzwaniem. A jaki był finansowy „Miś” na miarę tamtych czasów?
Dziś spłacający raty walutowego kredytu mieszkaniowego narzekają na okropne banki, ustanawiające spread walutowy na poziomie nawet kilkunastu procentów. To istotnie niemiłe, ale nie takie kwiatki już w Polsce istniały. Bo jakże określić choćby taką sytuację, gdy pracujący w czasach PRL-u na obczyźnie mógł wpłacić zarobione pieniądze na swoje konto walutowe, ale w Polsce mógł wybrać tylko złotówki, i to o śmiesznie małej wartości w porównaniu z zarobkiem. Nijak skorelowany z rzeczywistością kurs złotego do dolara sprawiał, że tak naprawdę istniał drugi przelicznik – kurs czarnorynkowy. Rolę „kantorów” przejęli, oczywiście działający nielegalnie, cinkciarze, zazwyczaj „czekający na swoich klientów” pod Pewexami.

Generalnie dolary były niezłym interesem. Przykładowo w październiku 1977 r. amerykański pieniądz po kursie wolnorynkowym (czarny rynek) kosztował 120 zł. W ciągu 3-4 miesięcy zdrożał o 15-20 zł – kurs zależał wszak od kondycji finansowej państwa. A ta się pogarszała. Cena dolarów skokowo rosła – jeśli trafiło się na dobry czas, to w ciągu kilku tygodni można było na różnicy kursów zyskać kilkanaście proc. Warto było mieć wtedy znajomych, zwłaszcza takich, którzy pracowali na zagranicznych kontraktach. Przydatni okazywali się też „obrotni” przyjaciele potrafiący przywieźć do kraju walutę!
Waluta zza oceanu nie była bynajmniej jedynym dobrem zagranicznym, na którym się zarabiało. Ba, każda wycieczka musiała się wręcz zwrócić! Jeździło się zatem z biurem podróży do krajów demoludu, a tam handlowało różnymi towarami – przykładowo do Kijowa warto było jechać z markowymi ubraniami, kosmetykami, które sprzedawało się tam, uzyskując dolary. Z kolei do NRD woziło się gumki frotki (do włosów), które tam chodziły po marce. Co bardziej obrotni pakowali się do pociągu relacji Warszawa-Berlin Zachodni, i podróżując w strasznych warunkach (tłok, brak toalet, dym) docierali do stolicy Niemiec. Tam kupowali komputery (np. ZX Spectrum) i sprzedawali je w Leningradzie (dzisiejszy Sankt Petersburg) z kilkukrotną przebitką.

Zresztą – za naszą wschodnią granicą był bardzo duży popyt właściwie na wszystko. Opłacało się handlować w szczególności z mieszkańcami wielkich miast byłego Związku Radzieckiego. Kupowali dosłownie wszystko – od gum do żucia po sprzęt elektroniczny. Oczywiście najwięcej zyskiwali Ci, którzy nie dali sobie wciskać rubli, lecz otrzymywali zapłatę z twardej walucie – najlepiej w dolarach. A skąd Rosjanie np. mieszkańcy Sankt Petersburga je mieli? Od Skandynawów – np. Finów, u których wódka była bardzo droga. Zaradni mieszkańcy Północnej Europy masowo odwiedzali blisko położone radzieckie miasta, gdzie zaopatrywali się ognistą wodę, płacąc za nią w walucie amerykańskiej.
Ale wróćmy do Polski. Nielegalny handel, i to nie tylko dolarami, był wodą na finansowy młyn dla wielu, bardzo wielu Polaków. Był namiastką wolnego rynku, w których podaż spotyka się z popytem tam, gdzie wypada, a nie tam, gdzie zażyczą sobie tego władze. A że podaż niemal wszystkiego (oprócz octu?) była znikoma, to czarny rynek kwitł w najlepsze, generując olbrzymie zyski. No bo, przykładowo, jeśli ktoś pracował w fabryce pralek, to przysługiwała mu raz na jakiś czas nowa maszyna po naprawdę atrakcyjnej cenie. Z duszą na ramieniu można było zatem podejść do przemykających gdzieś pod bramami zakładu handlarzy – pośredników (jakkolwiek ich nazwać) i zaproponować im odsprzedanie urządzenia. Choć komunistyczna władza spekulantów surowo karała, interes się kręcił, bo kilkukrotne przebicie kusiło. Gdzież dzisiaj znajdziemy okazję, aby „głupim” zestawem opon do malucha, futrami czy Bóg wie, czy jeszcze spłacić sporą część kredytu?! To były dziwne czasy…
Ale można było oszczędzać na przyzwoitsze sposoby. Funkcję dzisiejszych kont osobistych, oszczędnościowych, lokat itd. spełniały książeczki oszczędnościowe. Ot, zanosiło się do banku pieniądze, w książeczce nanoszony był wpis o przyjętej kwocie, potwierdzany pieczątką. Środki można było zdeponować nawet na 36 miesięcy, zyskując na tym 4,5 – 5 proc. Działało to jak dzisiejsze RORy. Najwięcej osób miało książeczkę w PKO, ale były też inne banki państwowe – np. BGŻ, ponadto na rynku funkcjonowały tez banki spółdzielcze. Notabene do dziś w banku PKO BP istnieje coś takiego jak książeczka obiegowa.
Książeczki oszczędnościowe prowadzone były także na określony cel. Ot, były choćby książeczki samochodowe czy motocyklowe. I tutaj nie do końca zgodnie z prawem można było się nieźle dorobić. Przykładowo maluch kosztował w latach 70. ok. 262 tys. zł, ale człowiek, który kupił go w tej cenie na podstawie książeczki mógł odsprzedać pojazd… nawet za 500 tys. zł. Co więcej, niektóre z książeczek uczestniczyły w losowaniach zwanych wówczas „ciągnieniami”. Depozyty było nisko oprocentowane, ale umożliwiały wylosowanie nagrody –najczęściej pojazdy mechaniczne i sprzed AGD. Za każdy wkład przysługiwał 1 los – zatem większe oszczędności oznaczały więcej szans na wygraną.

Były też inne książeczki – mieszkaniowe. Tutaj to dopiero był „cyrk”, bo uprawniały one do ubiegania się o mieszkanie spółdzielcze. Tych ostatnich było jak na lekarstwo, więc na książeczkach mieszkaniowych oszczędzały już… kilkuletnie dzieci. Oczywiście rękami swoich rodziców, ale jednak. Obecnie brzmi to jak kuriozum, chociaż czy na pewno? Dziś do przedszkola czy żłobka usiłuje zapisywać się nienarodzone jeszcze dzieci…
Były zresztą i programy oszczędnościowe stricte dla najmłodszych. Chodzi oczywiście o Szkolne Kasy Oszczędności, czyli filie PKO. Jak działały? Uczniowie wpłacali nauczycielowi pieniądze, ten odnosił je do banku, a podopiecznym zapisywał na książeczce wpłacane kwoty. Uczniowie nie mieli od tego procentów, ale za to szkoła dostawała różnego rodzaju gratisy np. piórniki PKO dla uczniów, którzy oszczędzali najwięcej. Pomysł całkiem dobry – uczył młodych ludzi oszczędzania. Wielkość wpłat była wyznacznikiem sytuacji rodzinnej lub gospodarności ucznia. Ba, była nawet akcja – „październik miesiącem oszczędzania”.
W czasach PRL-u zysku szukano także w innych aktywach. Dziś nazwalibyśmy to alternatywnymi inwestycjami. Na przykład złoto, albo ogólniej – „wszystko co się świeci”. Oprócz wyrobów jubilerskich, niemałą popularnością cieszyły się tzw. świnki. Były to złote pięciorublówki z przełomu XIX i XX wieku. Były też południowoafrykańskie monety krugerrandy (ponoć „najbardziej znana złota moneta bulionowa na świecie”), złote dwudziestodolarówki oraz polskie monety okolicznościowe np. z okazji wyboru papieża Polaka. Takie zainteresowanie numizmatami można skwitować krótkim, acz logicznym wywodem – ludzie inwestują w złoto, kiedy idą złe czasy. A w PRL-u rzadko kiedy można było mieć poczucie, że Polska będzie krainą mlekiem i miodem płynącą. Choć propaganda wieściła co innego…
Polska Ludowa oraz początek kapitalizmu były rajem dla spryciarzy. Dotarliśmy do ciekawej historii dotyczącej tzw. zakładowych kas zapomogowych. Otóż pewien mężczyzna pożyczył od 100 osób po 1 mln zł (była to kwota odpowiadająca mniej więcej jednej piątej ówczesnego wynagrodzenia). Uzyskane 100 milionów wpłacił do kasy jako wkład, następnie szybko zgłosił się po pożyczkę, dostał jakieś 250 milionów i po oddaniu wierzycielom miał 150 milionów, za które wybudował dom.
W zakładowych kasach zapomogowych można było pożyczyć środki w kwocie dwóch wkładów plus dwóch pensji. Wkład obejmował pulę pieniędzy, która zdążyło się odłożyć jako pracownik zakładu. Odkładanie to może zresztą nie najlepsze określenie – po prostu każdy pracownik deklarował się, jaką kwotę co miesiąc chce do kasy zapomogowej odprowadzać, i tyle właśnie środków odtrącano mu z pensji.
To tylko jedna z opowieści o finansowej przebiegłości z czasów Polski Ludowej (albo „przełomu systemów”, których niezliczone ilości przekazywane są sobie pod strzechami polskich domów. Zapraszamy do dzielenia się swoimi historiami.
To były inne czasy. Porównanie z aktualnymi czasami może okazać się trudne, bo chociaż i wówczas i dziś wszystkim zależy na tym, jak najwięcej zarobić i jak najmniej wydać, to jednak obie rzeczywistości wydają się być z różnych bajek. Obecnie bogacenie się następuje na tzw. „wolnym” rynku. Oprocentowanie lokat czy kont oszczędnościowych zależy pośrednio od kondycji finansów państwowych, zaś wartość Twojego koszyka inwestycyjnego odzwierciedla sytuację przedsiębiorstw.

Dziś na pewno mamy nieporównywalnie więcej możliwości, bo świat stoi przed nami otworem. Jednakże w praktyce wszelkie nasze działania wymagają pieniędzy i dóbr materialnych, a te tak samo jak przed laty bywają trudne do zdobycia. Zawsze na czasie jest handel: kupić tanio, sprzedać drogo. Gdybyśmy cofnęli się w czasie o te kilkadziesiąt lat, to mówiąc o funduszach inwestycyjnych, kontach internetowych czy podatku od zysków kapitałowych, zostalibyśmy pewnie potraktowani niczym przybysze z innej planety. Zwłaszcza że nasi słuchacze nic a nic nie wiedzą o istnieniu „artefaktów” takich jak np. hipoteczna pętla kredytowa, którą sami sobie zakładamy na szyję, biorąc pożyczki na 30 lat…

Paweł Puchalski, Mikołaj Fidziński

dla ZD.pl, www.Comperia.pl