Dziennik emigranta: moja pięciolatka na obczyźnie

0
1409
views

23.04.2011 Torquay
Dziennik emigranta: moja pięciolatka w Anglii – pierwsze (dwa) dni
Jutro, dokładnie 24 kwietnia mija dokładnie pięć lat jak przeprowadziłem się do Wielkiej Brytanii.

Nie leciałem pierwszy raz samolotem, ale w zasadzie można tak liczyć, jako, że wcześniej zdarzyło mi się to jako małemu dzieckiem i to na trasie polskiej. Nic z tego nie pamiętam. Tak więc był to mój pierwszy lot ze świadomością. Pogoda w Polsce nie była najgorsza, ale szybko wlecieliśmy w niskie chmury i dopiero po niecałych dwóch godzinach, z wysokości 100 metrów nad ziemią zobaczyliśmy ląd nam obiecany. Wielka Brytania. Parking na lotnisku Gatwick był większy niż całe Balice pod Krakowem.

Wyjeżdżałem w poczuciu, że nie jadę kompletnie w nieznane – sprawdziłem sobie gdzie mam dojechać, obejrzałem setki zdjęć i stwierdziłem, że Torbay to piękne miejsce. Ale żeby się tam dostać, trzeba było dwóch autokarów i jeszcze organizator wyjazdu (zapłaciłem, żeby ktoś znalazł mi mieszkanie i pracę) a w dodatku nasz kolega z roku politologii wyjechał do nas do Exeteru – niecałą godzinę drogi od Torbay. Potem strasznie dłużyła nam się jazda malowniczym wybrzeżem, jednak było już ciemno i mało było widać. Odstawiliśmy mojego kolegę do Brixham – na południu zatoki, a ja wraz z naszym kumplem wróciłem do Torquay, gdzie już oczekiwali mnie moi współlokatorzy.
Okazało się, że firma, która mnie tu przywiozła znalazła pracę już wielu innym osobom. Już pierwszej nocy zostałem uświadomiony, żebym się pilnował. Wymęczony zdążyłem jeszcze wejść pod prysznic i do wyra. Następnego dnia Przemek miał nas zawieźć na spotkanie z naszym wspólnym pracodawcą w jednym z nadmorskich hoteli. Ubrałem się w mój jedyny garnitur – zresztą za dużo ze sobą nie mogłem wziąć – limit 20 kilo plus plecak to tyle co można było wziąć do samolotu (chyba, że chce się płacić za nadbagaż). Oprócz ciuchów, jednej książki, paru kompaktów i odtwarzacza CD nie za wiele dało się upchać do niego. Gdy ostatnim razem się przeprowadzałem z jednego lokum do drugiego – musiałem wynająć wielkiego vana do przewiezienia moich klamotów, a i tak to nie wystarczyło, musiałem jeszcze dobrych kilka razy zapakować moje małe jeździdełko, żeby wszystko zabrać. Ale mniejsza z tym.
Pierwsza rozmowa z pracodawcą była nieco dziwna, już od początku miałem problem z wypowiedzeniem mojego imienia, w sposób który jakikolwiek Anglik by zrozumiał. Dopiero Sebastian (również z politologii) uświadomił przyszłemu szefowi, że nazywam się tak jak mityczny Król Artur. I tak zostało. Zostaliśmy przyjęci, ale nie od razu dane nam było zacząć pracę – Tim(szef) miał jakieś problemy ze znalezieniem nam lokum, na co my stwierdziliśmy, że spokojnie będziemy mieszkać tam gdzie nas zakwaterowano. Za nic w świecie nie chciałem mieszkać w hotelu, a jak się okazało później – okazało się to błogosławieństwem. Dlatego, że jeśli pracowałeś i mieszkałeś w hotelu to byłeś nieźle udupiony. Nie dość, że mogli cię zawołać o każdej porze dnia i nocy, ale co jeszcze ważniejsze pobierali za możliwość mieszkania całkiem sporą część wypłaty. Najgorsze było to, że jeśli z jakiegoś powodu straciłbyś pracę – automatycznie traciłem swoje mieszkanie. Zresztą mieszkanie to przesada – raptem jeden pokoik, dzielony z kimś jeszcze, dwa kible na 10 czy 12 pokoi, i ohydna łazienka. To już u mnie było lepiej. No prawie. O tym za momencik.
Nasz nowy szef, z racji tego, że od razu nas nie mógł przyjąć, ale za jakiś tydzień do dziesięciu dni zaproponował nam coś innego. Zaprosił nas, wraz z naszym kumplem ze studiów(szefem agencji pośrednictwa pracy) i jego żoną na kolację w restauracji hotelowej, w której mieliśmy potem pracować. Naszym zadaniem było cieszyć się rozkoszami stołu oraz zapamiętać jak najwięcej co robili kelnerzy. A oni skakali wokół nas jakbyśmy co najmniej byli koronowanymi głowami. Taki sposób nazywa się tu silver service i jest uważany za coś bardzo szykownego.
Na początku dostaliśmy kartę dań i rozłożono nam misternie ułożone lniane serwetki na kolanach, potem wodę i bułkę na talerzyku z masełkiem. Jak to zjedliśmy kelner przyszedł zmieść okruszki (używał specjalnego zbieraka w złotym kolorze) i odebrać zamówienie. Po czym zebrał ze stołu niepotrzebne sztućce, a mnie dodał widelec i nóż do ryby(inna sprawa, że było na stole dwie łyżki, dwa widelce i trzy noże w różnych rozmiarach). Wybrałem bodajże zupę pomidorową i łososia na główne danie, pozostali byli zgodni co do zupy, ale nieznacznie różnili się co do głównego dania. Po chwili podszedł inny kelner i zapytał się o coś do picia (mając na myśli coś alkoholowego)- z tym, że zaproszenie nie obejmowało drinków. Wybrałem lampkę białego wina. Po chwili przyniesiono zupę i poczekano aż zjemy, po czym odniesiono. Po chwili przyszło danie główne, a w trakcie jedzenia kelner jeszcze raz podszedł do stolika zapytać czy wszystkim smakuje. Danie główne zaserwowano w ciekawy sposób: jeden z kelnerów używając widelca i łyżki trzymanej w jednej ręce nakładał z metalowej tacy rybę, a drugi w ten sam sposób podawał ziemniaki i warzywa. Właśnie tego mieliśmy się potem nauczyć – to był osławiony silver service. Kelner spytał jak nam smakuje, i o dziwo, muszę przyznać – było to dobre, chociaż może nie powinienem narzekać skoro zaproszono mnie na darmową wyżerkę. Po zjedzeniu tego byłem pełny, a tu kelner zaprosił nas do stolika z deserami. Można było wybrać spośród może dziesięciu różnych propozycji – ciasta, sałatka owocowa lub deska z serami. Do ciast i owoców można było zażyczyć sobie lody lub gęstą śmietanę. Od samego patrzenia na ten stół odechciało mi się jedzenia. Miałem dość. Potem zrezygnowaliśmy z darmowej kawy i herbaty z obowiązkową miętówką.

Muszę przyznać nieźle nas całe to widowisko ze srebrnym serwowaniem nieźle przestraszyło. Tyle rzeczy, żeby się nauczyć! Choćby jak położyć wszystkie sztućce na stole. A to był dopiero początek. W ciągu następnych siedmiu tygodni okazało się, że nic w życiu nie ma za darmo, nawet jeśli ci się tak wydaje. Ale to zostawię państwu na kolejne opowiadanie o moich angielskich doświadczeniach.

Artur Pomper