Jeżeli czasami zastanawiacie się, czy współczesne kino jest jeszcze w stanie płodzić prawdziwe arcydzieła, najnowszy obraz Quentina Tarantino odpowie wam na męczące wątpliwości. Tak, może. ?Bękarty wojny? są arcydziełem. To film, który udowadnia, że w kinie wciąż jeszcze jest coś do powiedzenia.
I że można to powiedzieć opowiadając przy okazji piękną, dowcipną i inteligentną historię, która uwodzi widza, zaprasza go na dwie i pół godziny niezapomnianych doznań, a później zostawia samego sobie – porzuconego, pustego, wypranego z uczuć i obarczonego świadomością, że być może to była ostatnia prawdziwa miłość w jego życiu.
Losy niesławnych bękartów Tarantino przedstawia w sposób, do jakiego już przyzwyczaił swoich wielbicieli. Opowieść o oddziale okrutnych Amerykanów żydowskiego pochodzenia, którzy mszczą się na nazistach, podzielił na długie, niespieszne rozdziały, z rzadka tylko przerywane gwałtownymi, brutalnymi scenami mordowania, rozbijania czaszek kijem bejsbolowym i zdejmowania skalpów. Wszystko to doprawił swoją ulubioną przyprawą – długimi, dowcipnymi dialogami, które w ?Bękartach? znów zachwycają (w ?Deathproof? mogły nudzić). Tylko Tarantino potrafi tak bawić się językiem. A trzeba pamiętać, że tym razem nie ogranicza się jedynie do angielskiego – sięga także po niemiecki i francuski. Ale to wszystko już było. Gdyby reżyser pozostał tylko przy tym, nie zaskoczyłby nikogo, zrobiłby przecież ?jedynie? kolejny film w swoim stylu. Dlaczego więc tym razem jest inaczej? Gdyż genialnemu dziecku kinowego postmodernizmu udało się coś jeszcze – jego ?Bękarty wojny? opowiadają o czymś ważnym, o czymś, o czym warto opowiadać. Najważniejsze w tym filmie jest bowiem to, że Tarantino bezlitośnie masakruje nazizm. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że po ?Bękartach? nie da się już nakręcić kina wojennego w starym stylu. Tarantino i jego ekipa wykręcili wszystkie jego zasady, zgwałcili podstawy standardowych opowieści o Holocauście i batalistycznych potyczkach. Wyśmiali je, jednocześnie oddając im hołd. Wykorzystali po to by zanegować.
Najprawdopodobniej największym osiągnięciem reżysera jest fakt, że udało mu się obnażyć idiotyzm nazizmu. Ukazać jego prawdziwe oblicze. W którym nie ma miejsca na polityczną poprawność. Na dobrego Niemca, na Niemca żołnierza, na Niemca ofiarę nazizmu, na niemiecki ruch oporu. Naziści Tarantino to mordercy i zboczeńcy. Pokraczni, karykaturalnie śmieszni ludzie, którym odebrano wszelki majestat. Znani z tysięcy opowieści, bezlitośni mordercy, za którymi ciągnie się mroczna legenda, tu zostali pozbawieni swojej najgroźniejszej broni – powagi i strachu, jaki wzbudzali w nas nawet w dziesięciolecia od wojny. U Tarantino historyczne figury są tylko postaciami filmowymi. Ukształtowanymi na potrzeby fabuły bohaterami, równie śmiesznymi, co mówiący z dziwacznym akcentem Aldo Raine czy sadystyczny Donny Donowitz – mistrz kija bejsbolowego, biorący na swoje wielkie barki cały ciężar odpowiedzialności za słuszną żydowską zemstę.
To paradoksalne, że do tej pory każde przedstawianie drugiej wojny światowej było swego rodzaju jej gloryfikowaniem. Wydawało się, że…
Tomasz Pstrągowski (komiksomania.pl)
Więcej na; WP.pl